Forum Azuria Strona Główna Azuria
"Żadna mechanika nie zastąpi zdrowego rozsądku"
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Fabuła i Postacie
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Azuria Strona Główna -> Sesje / Kampania Rycerska
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mariusz
Defragmentator



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 960
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Cloudy Sky

PostWysłany: Wto 21:07, 11 Mar 2014    Temat postu:

Chyba wiem co to za bestie czaiły się w mroku w Starym Mateczniku...
[link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Ewa
Myszóf



Dołączył: 01 Mar 2008
Posty: 22
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 21:33, 20 Mar 2014    Temat postu:

Lorelei Edmonds

Nie wiem, co Bartek chce, żebyście wiedzieli albo nie wiedzieli o Lorelei, wię na razie tylko wygląd.
Lorelei zazwyczaj ubiera się w męskie stroje nieco tylko dopasowane do jej kobiecej figury. W sukienkach chadza niezwykle rzadko - jeśli ja do tego przymusi sytuacja.





koń Pierwiosnek


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Ewa dnia Czw 21:37, 20 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Unas
Something Rotten



Dołączył: 28 Lut 2008
Posty: 417
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Skąd: Tiffauges

PostWysłany: Czw 22:29, 20 Mar 2014    Temat postu:

A ten herb to zdobyczny?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mariusz
Defragmentator



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 960
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Cloudy Sky

PostWysłany: Pią 9:51, 21 Mar 2014    Temat postu:

W jaki sposób herb może być zdobyczny? Trzeba ukraść komuś tarczę?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Unas
Something Rotten



Dołączył: 28 Lut 2008
Posty: 417
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Skąd: Tiffauges

PostWysłany: Pon 0:05, 24 Mar 2014    Temat postu:

the titanfall


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mariusz
Defragmentator



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 960
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Cloudy Sky

PostWysłany: Pon 7:17, 24 Mar 2014    Temat postu:

Oł jes!Very Happy Sir Ciacho jaki stateczny:-)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
slipu




Dołączył: 20 Paź 2008
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 13:05, 24 Mar 2014    Temat postu:

Rozdział trzeci
w którym rycerze poznają sprytną Lorelei i razem stawiają czoła irlandzkiemu najazdowi.

Po dramatycznych wydarzeniach poprzedniego dnia, trzech młodych rycerzy budzi się w swoim namiocie, gdzie niewątpliwie przeniosły ich troskliwe ręce uczynnych bliźnich. Słońce stoi już wysoko, kiedy pokrzepieni snem bohaterowie otwierają oczy. Niedługo po tym, do namiotu wchodzi ich senior, baron Hugo, wraz z lady Edwiną. Pragną porozmawiać na osobności z McKayem o jego nieszczęsnym afekcie do Izabeli.
Baron, upewniwszy się, że między młodymi nie doszło do żadnych zdrożnych zajść oznajmia Szkotowi swoją wolę. Nie jest ona satysfakcjonująca dla sir Seana, gdyż pan Morbray nie zamierza zezwolić na ożenek. Wyłuszcza przy tym swoje powody - ręka Izabeli jest już obiecana młodemu Lancasterowi, Szkot jest zbyt ubogi, żeby pojąć za żonę pannę tak wysokiego rodu a jego wczorajsze zuchwalstwo naraziło na szwank reputację barona. Sir Hugo okazuje jednak łaskawość wobec targanego diabelskimi chuciami McKaya i jako remedium na młodzieńczą jurność proponuje zaaranżowanie małżeństwa z panną bardziej stosownego stanu. Młody rycerz odmawia jednak, gdyż córka barona dzierży władzę nad jego sercem równie pewnie jak krzyżowcy nad Jerozolimą. Mimo, iż wielmoży nie jest w smak niewdzięczność jego sługi, nie naciska na przyjęcie propozycji, informuje jedynie Szkota, że wydał już odpowiednie polecenia i po powrocie do Morbray Izabeli tam nie zastaną.
Baron nagradza młodych bohaterów za uratowanie jego syna, twierdząc, że tak jak wina nie może uchodzić bez kary, tak zasługa bez nagrody. U płatnerza z Norfolk, mistrza w swoim rzemiośle, rycerze zamawiają dla siebie nowe zbroje, za które sir Hugo łaskawie zapłaci. Młodzieńcy uzgadniają z rzemieślnikiem, aby swą sztuką ozdobił ich zbroje w sposób, który podkreśli ich sympatie - Entenbach życzy sobie motywów, które kojarzą się z kratą, widniejącą w herbie jego ojczystej Bawarii a Szkot stylizowanej litery "I" wplecionej w pędy winorośli - oczywiście chodzi o inicjał jego wybranki. Jedynie gładki sir Gregory nie chce aby nadmierna ornamentyka przyćmiewała jego urodę, gdyż, jak twierdzi, to on ma być ozdobą swego pancerza a nie odwrotnie. Wkrótce potem orszak sir Hugona powraca do rodzinnego zamku. Izabela, ku wielkiej żałości McKaya, rzeczywiście została dokądś odesłana i mimo czynionych przez Szkota wysiłków, próby uzyskania informacji o miejscu jej pobytu kończą się fiaskiem. Przybity sir Sean popada w apatię, przestaje się należycie pożywiać i wyraźnie traci w wyniku tego siły.
Ponieważ opowieść podróżuje szybciej niż ptak, przenieśmy się wraz z nią kilkanaście mil w kierunku wybrzeża. Stoi tam warownia sir Owana Edmondsa, znanego w okolicy z licznych rozbojów i nieprzestrzegania dobrosąsiedzkich stosunków. Ów szlachcic, choć trudno go nazwać wzorem cnót rycerskich, ma córkę - Lorelei, równie jak ojciec odbiegającą od przypisanej jej boskim porządkiem roli w społeczeństwie. Ta zamiast, jak niewieście przystało, zajmować się kądzielą, wyglądać odpowiedniego kandydata na męża i modlić o liczne potomstwo, woli ganiać z łukiem po lasach polując na zwierzynę a bywa, że i przyłącza się do zbójeckich eskapad swojego rodzica . Poznajemy ją w okolicznościach niezbyt szczęśliwych dla młodej awanturnicy.
Po powrocie z jednej ze swoich wypraw, w miejscu rodzinnego domu znajduje zgliszcza, obleźnięte, niczym truchło jelenia przez mrówki, hordą nieznanej proweniencji zbrojnych. Lorelei, słysząc gardłowe okrzyki napastników, identyfikuje ich jako irlandzkich piratów i przełykając w milczeniu łzy, wyciśnięte niespodziewaną utratą domu i rodziny, ratuje swe życie i zdrowie umykając przed tysiącami najeźdźców.
Grabieżcy widocznie nie są jeszcze nasyceni krwią i łupami, gdyż podążają za nią w trop, szukając dalszych okazji do gwałtów i rozbojów. Lorelei umyka przed nimi w kierunku baronii Morbray i pod koniec dnia dociera do wsi należącej do lennika sir Hugona - Ryszarda Pugsleya. Oszczekiwana przez wioskowe kundle zbliża się do sadyby rycerza, pragnąc otrzymać pomoc i ostrzec mieszkańców przed zagrożeniem ze strony Irlandczyków. Szlachcic ma uzasadnione powody nie ufać białogłowie - jej ojciec wraz z sługami parę lat wstecz ukradli stado jego świń i ciężko przy tym poturbowali świniarczyka. Jego rezerwę przełamuje dopiero doskonale widoczna na nocnym niebie łuna, która, jak na zawołanie, rozpala się na horyzoncie w dramatyczny sposób podkreślając ostrzeżenie młodej szlachcianki. W tej sytuacji Pugsley daje wiarę jej relacji i każe wraz z jego synem, Robertem, wyruszyć do Morbray, aby ostrzec pana tych ziem o niebezpieczeństwie.
Młody Pugsley w widoczny sposób jest zaniepokojony burzącym jego postrzeganie świata sposobem bycia Edmondsówny. Mimo, iż stara się odgrywać zucha, wyraźnie lęka się wiszącego u jej pasa puginału, którego wytarta rękojeść dobitnie wskazuje, że nie służy tylko jako ozdoba. Parę razy próbuje narzucić jej swoją wolę przy wyborze drogi poprzez ciemny las, gani też fakt, że Lorelei spędza czas na tak mało niewieścich zajęciach. Jednak kąśliwy język szlachcianki szybko wybija mu z głowy próby sprowadzenia jej do roli posłusznego dziewczęcia. Złączona splotem okoliczności para, po ustaleniu w ten sposób hierarchii ważności, późnym rankiem dociera do Morbray.
Niespodziewani goście wywołują w zamku spore wrażenie - co jest zresztą obopólne - Lorelei na widok urodziwego Greyhavena, powracającego właśnie z gościny u znanych już czytelnikom praczek, nie jest w stanie powstrzymać się od frywolnego gwizdu. McKay, usłyszawszy wiesci, z którymi przybywają, niezwłocznie prowadzi gości do komnat seniora. Ponieważ Robert Pugsley jest najwyraźniej porażony majestatem barona, ponadto poza informacjami zasłyszanymi od Lorelei, nie jest w stanie niczego konkretnego powiedzieć, to ona bierze na siebie ciężar rozmowy z sir Hugonem. Ten, choć nie jest przekonany o jej prawdomówności, nie lekceważy zagrożenia. Wieści o hibernijskich grabieżcach roznoszą się po zamku lotem błyskawicy. Młodzi rycerze biorą czynny udział w naradzie naprędce zwołanej przez barona - Entenbach gromkim głosem nawołuje do natychmiastowego ataku, McKay próbuje znaleźć sprytny sposób pokonania rabusiów a Greyhaven raduje się na myśl o przełamaniu codziennej nudy rycerską rozrywką. Jednak to w rękach innych spoczywa ciężar podejmowania decyzji. Sir Brian de Bois-Gilbert nakazuje naszym bohaterom dokonanie zwiadu i rozpoznanie sił przeciwnika oraz ostrzeżenie o niebezpieczeństwie jednego z lenników Morbray, sir Richarda Godwella, którego włości leżą blisko prawdopodobnej marszruty grabieżców. W charakterze przewodniczki rycerzom ma towarzyszyć Lorelei, która potrafi się sprawnie poruszać po lesie oraz nieźle zna tamtejsze okolice. Na osobności baron instruuje bawidamka z Greyhaven, aby ten, używając swego powabu, wybadał Edmondsównę, czy przypadkiem pod pozorem ostrzeżenia nie kryje się podstęp uknuty przez jej niesławnego ojca.
Młodzieńcy nie marnują czasu, przywdziewają zbroje i wyruszają w drogę. Zmierzch zastaje ich w odległości paru godzin od Godwell, rozbijają więc obozowisko. Rycerze wykazują się dwornością, zwalniając Lorelei z konieczności nocnego czuwania. Ta, mimo że godzi to w jej dumę, korzysta z tej propozycji, aby zdrowym snem nabrać sił nadwątlonych wydarzeniami ostatnich dni. Po spokojnie spądzonej nocy, zwiadowcy wyruszają dalej. Entenbach hojnie pokrzepia się winem, w które zaopatrzył się przed wyjazdem, a na słowa przyjaciół, zwracających mu uwagę na fakt, iż trunek może odebrać mu sprawność w boju, która z wielkim prawdopodobieństwem może mu się wkrótce przydać, reaguje jedynie pogardliwym prychnięciem.
Kiedy docierają do malowniczej doliny Godwella, zauważają, że wieści o Irlandczykach nie były zełgane - banda rabusiów właśnie dokonuje grabieży spokojnej wioski! Większość najeźdźców poświęca swoją uwagę płonącym chatom kmieci i hańbieniu ich żon oraz córek ale kilkunastu oblega wciąż niezdobyty dom rycerza, do którego należy wieś. Mimo dzielnego ducha sir Godwella i jego sług, widać, że ich opór zostanie niedługo złamany. Rabusie naprędce sporządzonym taranem próbują rozbić wrota domostwa, kóre leży w odległości kilku strzeleń z łuku od wsi. Bawarski odyniec, rozochocony napitkiem a nade wszystko widokiem wroga, wykrzykuje "Bij!" i spina konia do szarży zanim jego towarzysze zdążą go powstrzymać. W tej sytuacji pozostali nie mogą zostawić dzielnego Leopolda samopas i cała czwórka atakuje oblegających sadybę Irlandczyków. Odsiecz bardzo przyda się Bawarowi, gdyż otoczony przez kilkunastu pieszych niewątpliwie uległby przewadze liczebnej. Zbrojni głównie w włócznie, berdysze i topory piraci co sił sprawdzają wytrzymałość zbroi bawarskiego rycerza i zanim strzały Lorelei oraz włócznie i miecze sir Seana i sir Gregorego uratują pochopnego Leopolda, potężny młodzian krwawi już z kilku ran. Nawet jednak udział całej drużyny w walce nie jest wystarczający, aby dać im zwycięstwo - Irlandczyków jest zwyczajnie zbyt wielu. Odsiecz przychodzi niespodziewanie, lecz ani o chwilę za późno ze strony zamkniętych we wnętrzu domostwa. Richard Godwell widząc co się dzieje wraz synami i sługami otwiera wrota i wybiega z domu atakując tyły zajętych rycerzami rabusiów. Wzięci w dwa ognie Irlandczycy padają pod ciosami aż wreszcie, kiedy ich liczba zaczyna szybko topnieć, dają nogi za pas. Nie ma czasu na napawanie się zwycięstwem, gdyż większa część najeźdźców, zajęta grabieżą wsi, zorientowała się w sytuacji i znaczna ich grupa szykuje już się do ataku na młodych bohaterów i domowników sir Richarda. W tej sytuacji władyka naprędce zbiera swych bliskich, w tym niewiasty i dziatwę, sadza na szczęśliwym trafem niezrabowane jeszcze konie i cała grupa nie zwlekając salwuje się ucieczką w kierunku Morbray.
Do zamku zwiadowcy i szczęśliwie ocaleni przybywają wieczorem i widzą, że sir Hugo nie mitrężył czasu - u podnóża morbrayskiej warowni jest rozbity zaimprowizowany obóz, w którym zgromadzili się już zamkowi zbrojni, uzbrojona milicja z podzamcza oraz przybyli na wezwanie barona lennicy wraz z czeladzią. Raport z rozpoznania satysfakcjonuje dowódców - okazuje się, że pierwsze relacje o liczebności najeźdźców były przesadzone i to znacznie, zapewne w wyniku zamglenia bystrego wzroku Lorelei kręcącymi się w nich łzami. Mimo iż nie ma pewności, czy zaobserwowana przez bohaterów gromada nie stanowiła tylko części ich sił, sir Brian uznaje, że zebrani pod zamkiem rycerze i zbrojni wystarczą aby ich pokonać. W tej sytuacji wojska barona szykują się do wymarszu, który ma nastąpić z jutrzejszym świtem. Greyhaven i Entenbach namawiają Lorelei, którą zdążyli już polubić, do spędzenia nocy w ich komnacie, jednak ta właściwie ocenia intencje jurnych młodzieńców i wybiera nocleg w stodole.
Rankiem, po niezbędnych i prędkich przygotowaniach, przy dźwięku rogów siły baronii wyruszają w drogę. Po forsownym dniu marszu kolumna wojska dociera do zrujnowanego Godwell. Sir Richard, który w trakcie podróży zdążył niejednokrotnie wyrazić naszym bohaterom wdzięczność, posuwając się nawet do sugestii wydania swej córki za któregoś z młodzieńców, nie kryje rozpaczy na widok ruiny swego lenna. Jego gorycz łagodzi nieco fakt, że wielu wieśniaków zdołało uciec przed Irlandczykami w lasy i teraz, odnalezieni pośród zgliszcz wesprą siły barona wcieleni do jego wojsk. Podczas wieczornego postoju Entenbach, któremu dokuczają odniesione dzień wcześniej rany, prosi uznaną przez niego za czarownicę Lorelei o jakiś czarodziejski dekokt, który przyniesie mu ulgę. Łuczniczka ofiarowuje mu maść leczniczą wielkiej mocy, którą Bawar ochoczo sobie aplikuje. Szlachcianka nie ma lekkiego życia w obozie pełnym mężczyzn - wielu zbrojnych czyni jej lubieżne propozycje, na szczęście w jej obronie staje Greyhaven, ganiąc sprośnych żołdaków. W tym samym czasie McKay, pod pozorem rozmowy o planach wojennych z sir Brianem, próbuje wydobyć od niego informacje o miejscu przebywania Izabeli. Bois-Gilbert jednak, mimo iż obecnie ma na głowie inne zmartwienia, nie daje się złapać na nieostrożności i nie zdradza tajemnicy, której baron zabronił wyjawiać Szkotowi pod żadnym pozorem. Sir Seana pociesza sir Lancelot, twierdząc, że tak młody rycerz na pewno spotka na swojej drodze niejedną jeszcze gładką damę, w której ramionach zapomni o powabach córy Morbray. Szkot dusi w sobie gniew na tę mądrość płynącą z ust rycerza, którego płochość jest szeroko znana.
Kolejnego ranka wysłani uprzednio zwiadowcy powracają z wieściami o miejscu pobytu Irlandczyków. Dwustuosobowa banda zajęła dogodną do obrony pozycję na niedalekim wzgórzu i popasa tam wraz ze zgromadzonymi łupami. Przed południem prowadzone przez sir Briana wojsko dociera w pobliże tego miejsca. Marszałek Morbray wraz z młodymi rycerzami rusza aby przyjrzeć się terenowi, w którym obozują grabieżcy. Ten rzeczywiście sprzyja obrońcom - wzgórze, mimo iż niewysokie ma strome zbocza, które uniemożliwią szarżę rycerstwa, a jedyne dogodne podejście jest wąskie na tyle, że rabusiów nie da się zajść z flanki. Pewną nadzieję na zwycięstwo w sposób ograniczający straty wśród ludzi barona daje istnienie mniej widocznej, wąskiej ścieżki zz drugiej strony wzgórza. Jest ona dość stroma, ale kilku pieszych mogłoby się nią przedostać i zaatakować od tamtej strony, jeśli uwaga grabieżców byłaby zajęta czym innym. W tej sytuacji rycerze wraz sir Brianem opracowują następujący plan: podczas gdy główne siły Morbray zaatakują garbem wiodącym na szczyt wzgórza, Entenbach, Greyhaven i Mckay zajdą ich od tyłu uderzając na szyk Irlandczyków od niepilnowanej strony. Do ścieżki przeprowadzi ich Lorelei, która zna ten teren.
Plan rychło jest wcielony w życie. Rycerze i łuczniczka czają się w zaroślach u podnóża wzniesienia, oczekując na odgłosy ataku na wzgórze. Tym razem Entenbach, pomny na ostatnie doświadczenia pohamowuje zdradzieckie pragnienie i zachowuje wstrzemięźliwość, której brak odebrał pewność jego ramieniu nie dalej jak dwa dni wcześniej. Nim oczekiwanie w jakikolwiek sposób da się rycerzom we znaki, zza wzniesienia dobiegają dźwięki wzywających do boju rogów, okrzyki pędzących do walki ludzi i wreszcie charakterystyczny trzask dwóch zderzających się murów tarcz. To wystarczający sygnał, aby poderwać naszych bohaterów. Dzielna czwórka rusza niezwłocznie w górę stromizny. Lorelei pewnym strzałem ze swej arbalety pozbywa się strażnika pozostawionego przy stanowiącej słaby punkt obrony ścieżce, dzięki czemu zaskoczenie jest niemal zupełne - na szczycie staje przed nimi garstka obrońców - ledwie siedmiu.
Nie zwlekając rycerze atakują rabusiów - Entenbach w środku, po jego lewicy dzielny Szkot a po prawicy Greyhaven; z tyłu strzałami z łuku wspiera ich lady Edmonds. McKay wymachuje swym claymorem, lecz wielodniowa głodówka odbiera siły jego ramionom, gdyż dwóch włóczników stawia zaciekły opór jego atakom. Entenbach, któremu wciąż dokuczają odniesione rany staje naprzeciw trzech łupieżców i widocznie stanowi to zbyt wielkie dla niego wyzwanie, gdyż ci co rusz znaczą świetny napierśnik Bawara świeżymi rysami. Gdyby nie rzemieślnicza biegłość płatnerza, znacznie więcej ran nakarbowałoby skórę sir Leopolda. Najlepiej z trójki pancernych radzi sobie sir Gregory, gdyż szybko rozprawia się z dwoma walczącymi toporami rozbójnikami i pospiesza w sukurs przyjacielowi. Poza jednym przypadkiem, kiedy strzała wymierzona w jednego z Irlandczyków wbija się w naplecznik sir Gregorego, celnie i pewnie wspiera starania mężczyzn łuczniczka. Mimo iż niektórzy z rabusiów zdają się być twardsi niż się można by się spodziewać, ostatecznie jakość zbroi i wprawa rycerzy pozwala wziąć górę nad ich plebejskimi przeciwnikami. Choć potyczka zostawia sir Lepoolda w opłakanym stanie - niejeden rycerz krwawiąc z tylu ran padłby juz na ziemię - germański dzik wciąż trzyma się na nogach. Kiedy ostatni z Irlandczyków pada na ziemię, powalony ciosami trójki przyjaciół, droga na tyły wrogiego szyku staje otworem.
Mur tarcz to formacja bardzo odporna na ataki frontalne ale niezwykle wrażliwa na zajście od tyłu. Mimo szczupłości sił, które sir Brian wyasygnował do ataku z tego kierunku, szarża na tyły irlandzkiego szyku przynosi dewastujący efekt. Po kilku zaledwie chwilach od kiedy żelaza bohaterów zaczynają pokrywać posoką wytoczoną z żył najeźdźców, rabusie idą w rozsypkę. Wśród tego krwawego dzieła bohaterowie dostają się w objęcia rycerzy barona, którzy winszują im niezwykle udanego manewru. W tym czasie spryciara Lorelei przeszukuje nagrużone łupami zgromadzonymi przez rabusiów wozy, ale niepostrzeżenie nie udaje jej się zwędzić nic godnego uwagi, poza talizmanem w postaci wisiorka z zasuszonej jaszczurki. Jednocześnie rozproszeni Irlandczycy są po kolei chwytani przez ludzi barona i odbywają krótkie podróże w kierunku nieba, ich wierzchowcami stają się stryczki a miejscem popasu - najbliższa gałąź. Dzięki udanej taktyce wojska barona odnoszą tylko niewielkie straty, jedynie trzech ludzi musi pożegnać się z tym światem a kilkunastu rannych powinno po jakimś czasie dojść do zdrowia.
Weterani bitwy na Łysym Wzgórzu tryumfalnie powracają do domów - część z nich, w tym dzielny rycerz z Bawarii, który ucierpiał najbardziej spośród szlachciców, muszą, ze względu na rany, spędzić tę podróż na wozach. Jednak nie mąci to ich radości - jedynie McKay, kiedy mija pobudzenie bitewną gorączką, wraca do swego apatycznego nastroju, wywołanego rozłąką z ukochaną. W przełamaniu tego ponuractwa nie pomaga Szkotowi, kolejna propozycja mariażu, wystosowana przez barona Morbray. Szlachcic proponuje, aby sir Sean pojął za żonę dziedziczkę Edmondsów, która jako niezamężna niewiasta nie ma dość sił aby odbudować zrujnowany majątek. Mimo tego jak rozsądną wydaje się ta sugestia, zaślepiony nierozważnym afektem Szkot odmawia, co więcej, posuwa się nawet do zuchwałych uwag, ocierających się o drwinę, wobec swego seniora. Do małżeństwa z Lorelei nie pali się też frywolny Anglik ani pochopny Bawar - zbytnio ceną sobie wolność kawalerskiego stanu.
W tej sytuacji Morbray proponuje lady Edmonds gościnę w swoim zamku, dopóki nie znajdzie odpowiedniego kandydata na małżonka, który pomógłby zaprowadzić ład na stanowiących jej wiano ziemiach. Mimo, że szlachcianka nie czuje wielkiej tęsknoty za zamążpójściem, propozycję gościny z wdzięcznością przyjmuje. W zamku ma dzielić komnatę z córką barona, Teresą, której po wyjeździe siostry brakuje towarzystwa dziewczęcia w odpowiednim wieku. Młode szlachcianki szybko popadają w konfidencję rozmawiając o młodych rycerzach, romantycznych uniesieniach oraz przyszłych i przeszłych zalotnikach. Bardziej bywała Lorelei szybko zjednuje sobie córkę barona, racząc ją opowieściami o swoich barwnych przygodach i przystojnych, choć niezbyt bystrych zalotnikach. Młodsza Teresa z racji mniejszej życiowej eksperiencji nie jest w stanie oddzielić ziarna od plew w gąszczu opowiadanych przez lady Edmonds krotochwil i wszystkie bierze za dobrą monetę. McKay w zażyłości dziewcząt wietrzy swoją szansę i prosi Lorelei o pomoc w uzyskaniu tak cennych dla niego informacji. Co prawda Teresa, posłuszna nakazom ojca, nie ujawnia miejsca pobytu siostry, ale zgadza się dołączyć do swego listu do niej krótką notkę od roznamiętnionego Szkota. To, po raz pierwszy od tygodni wywołuje uśmiech na twarzy sir Seana oraz poczucie ulgi u mających już dość towarzystwa ponuraka Entenbacha i Greyhavena.
Tak kończy się kolejny rozdział tej opowieści ale następne juz czekają na wyjście spod pióra uniżonego sługi czytelników...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez slipu dnia Pon 14:43, 24 Mar 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
slipu




Dołączył: 20 Paź 2008
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 11:54, 26 Sie 2014    Temat postu:

Rozdział czwarty
w którym bohaterowie wyruszają z okupem do dalekiej Szkocji i przeżywają w drodze moc przygód


Wielmoże z całej Anglii, wśród nich senior Morbray, baron Hugo, wyruszają na obrady Parlamentu. Większość zamkowych rycerzy towarzyszy w podróży do Londynu swemu panu ale częsć z nich pozostaje w domu - między innymi bohaterowie naszej opowieści. Zapewne młodzi szlachcice chcieliby podczas nieobecności pana pofolgować swym potrzebom ale na szczęście dla majątku barona czuwa nad ich zachowaniem surowy majordomus - sir Alan z Thay. Rycerze pod jego kuratelą muszą więc ograniczać się do akceptowalnych wybryków i zachowywać przystojnie. W trakcie jednej z wieczerz wdają się w dyskusję z koniuszym Morbray, sir Wilfriedem z Tarenthall - Greyhaven poszerza dzięki niej swą wiedzę o koniach i ich hodowli a następnego dnia obserwuje krycie klaczy przez ogiera. W głowie sir Gregorego powoli zaczyna rysować się plan powiększenia swego majątku przez założenie wlasnej stadniny. Myśli o niezależności finansowej kiełkują również w głowach jego towarzyszy - Entenbach i Edmonds planują w bliżej nieokreślonej przyszłości wykorzystać ziemie Lorelei i założyć tam miodosytnię lub gorzelnię. O ile w przypadku twardo stąpającej po ziemi szlachcianki zamiary te mogą być poważne, to w przypadku Entenbacha zdaje się to być jedynie fascynacja produktami tych rzemiosł.
Zamysły te są jednak ledwie zalążkami działań, chilowo bez szans na realizację, tymczasem życie w Morbray toczy się dalej. Szkot i Bawar, uprzednio o to poproszeni, organizują dla młodych giermków trening walki, gdyż podczas nieobecności innych rycerzy w zamku młodzikowie zaniedbali ten element rycerskiej edukacji. Sir Leopold zdaje się jednak nie pamiętać, że ma do czynienia z otrokami ledwie i podczas jednej z jego lekcji młody Renhus doznaje ciężkiej kontuzji - szczęśliwie dla niego nie kończy się to trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. Po tym zdarzeniu perspektywa uczestnictwa w kolejnych zajęciach prowadzonych przez rycerza z Niemiec nie budzi w giermkach zbytniego entuzjazmu.
Kiedy mężczyżni zajmują się sprawami przystającymi ich rodzajowi, nieoczekiwany gość odwiedza pannę Lorelei. Młody Robert Pugsley pod pozorem wizyty w zamku seniora, przywozi dziewczynie podarki w postaci mufki i zwoju tkaniny. Jego niezgrabne konkury budzą w Edmondsównie więcej wesołości niż romantycznych wzruszeń, dlatego pozwala ona sobie podkpiwać z młodego zalotnika i kończy wspólny spacer ostrą rekuzą w odpowiedzi na uchybiające jej czci nieopatrzne stwierdzenie Roberta.
Odmiana od codzienności przybywa do Morbray pod postacią wędrownego trubadura, Simona, który z właściwym swej profesji brakiem pokory każe nazywać się Srebrnoustym i Niezrównanym. Oprócz swej lutni, talentu i sporego repertuaru pieśni, bard przywozi do baronii ważne wieści ze Szkocji dla jednego z okolicznych szlachciców - sir Alberta Wellingforda. Jak się okazuje, jeden z synów ziemianina, Lucas, podczas bitwy w dalekiej Szkocji dostał się w niewolę, z której można wykupić go za astronomiczną dla Wellingforda sumę osiemdziesięciu grzywien. Podczas gdy bohaterowie i inni mieszkańcy zamku mają dzięki wizycie trubadura okazję obcować z kulturą i rozrywką zwykle dla nich niedostepną, sędziwy sir Albert prosi majordoma o pożyczkę, dzięki której będzie mógł zapłacić żądany okup. Ponieważ wiek i zdrowie nie pozwalają rodzicowi pojmanego wyruszyć w tak daleką i niebezpieczną podróż, o tę przysługę prosi za wstawiennictwem sir Alana trzech młodych rycerzy. Ci oczywiście nie odmawiają spełnienia chrześcijańskiego obowiązku, zwłaszcza, iż sir Thay obiecuje im połowę zaoszczędzonej dzięki targom sumy. Lady Lorelei, która wprawdzie nie wie o co dokładnie chodzi, skwapliwie korzysta z okazji do wyfrunięcia z więżących ją murów Morbray i namawia rycerzy do zabrania jej ze sobą - ci przystają na jej prośbę.
Przed wyjazdem rycerze starają się dowiedzieć czegoś o żądającym okupu Szkocie ale poza jego mianem (zwie się Lochlan) i miejscem zamieszkania nie uzyskują istotnych informacji. Sir Alan pieczołowicie odważa niebosiężną kwotę, powierzoną młodym bohaterom, którzy do tej pory nie mieli okazji oglądać takiej ilości gotowizny. Nakazuje też udać się w stronę Edynburga, w pobliżu którego znajduje się dziedzina Lochlana, drogą przez Norfolk i przekazać tamtejszemu kasztelanowi posłanie. Dotyczy ono pięćdziesięciu kusz, które zarządca zamku hrabiego Godwynsona miał posłać do Morbray. Nie zwlekając dłużej niż to konieczne, dzielna czwórka wybiera się w długą, mającą potrwać około trzech tygodni drogę.
Podróż nie zaczyna się pomyślnie, bo tuż po opuszczeniu Morbray niebo zaciąga sie ciężkimi, ołowianymi chmurami, z których zaczyna padać deszcz i, jak się zanosi, będzie towarzyszył kompanii przez dłuższy czas. Mijając znane już im Opactwo przy Źródle i Windville, po trzech dniach podróży, rycerze docierają do Norfolk. Zostają tam gościnnie przyjęci ale obowiązkowy McKay, przed dołączeniem do towarzyszy w zacieśnianiu nawiązanych podczas niedawnego turnieju przyjaźni, udaje się do kasztelana Norfolk. Sir Henryk Baruth, na pytanie o obiecane morbrayskiej zbrojowni kusze, upomina się wpierw o transport dziegdziu i skór wołowych, które miały być zapłatą za wspomniany oręż. Sytuacja ta przerasta Szkota i ów ogranicza się do obietnicy przekazania żądań kasztelana sir Alanowi. Po wspólnej konsultacji młodzieńcy posyłają umyślnego do Morbray aby przekazał majordomowi wieści o nieporozumieniu, jakie zaszło między zarządcami.
Wieczerza, ze względu na piątek, jest postna, wiec zgromadzeni w zamkowej sali raczą się głównie solonymi śledziami. Omastą do prostej strawy stają się dyskusje na tematy polityczne. Mimo, że dotychczas bohaterowie opowieści nie interesowali się światowymi wydarzeniami, dowiadują się przy stole, że Parlament zwołany przez króla ma na celu ustalenie podatków na prawdopodobną wojnę w Szkocji, o tron której toczy się zacięta rywalizacja. Król Edward uznaje, że sprawa ościennego królestwa bardzo go interesuje i całkiem możliwa jest interwencja angielskich wojsk w, zdać by się mogło, wewnętrzne sprawy Szkotów. Dyskusja, chociaż ze względu na temat już burzliwa, nabiera jeszcze większej temperatury, kiedy ucho McKaya przypadkiem łowi słowa jednego z norfolskich rycerzy. Szlachcic ów w niewyszukany sposób wypowiada się o złym prowadzeniu Izabeli, córki Morbraya, zarzucając jej nawet cudzołożenie z chłopami. Tego jest za wiele dla miłującego wspomnianą pannę rycerza i rzuca się on do gardła strzepiącego język oszczercy! Obecni szybko rozdzielają mocujących się wśród rozlanego piwa, rozdeptanych śledzi i rozrzuconych statków zapaśników ale nie jest to koniec sprawy.
Sir Sean żąda by oszczerca, sir William de Berry, odszczekał publicznie swe, godzące w cześć jego wybranki, słowa, ale jest to widocznie zbyt wielki ciężar dla honoru rycerza i zdaje się, że dwaj szlachcice oddadzą rozstrzygnięcie swego sporu w ręce Wszechmogącego. Greyhaven wespół z kasztelanem Baruthem próbują załagodzić sytuację, ale skłóceni rycerze nie kwapią się do pojednania. Starań sir Gregorego nie wspiera rycerz z Bawarii, który wręcz podżeguje Szkota do walki, mając nadzieję na rycerskie widowisko. Kiedy mediacje nie przynoszą skutku, sir Henryk zezwala rycerzom na stoczenie pojedynku następnego ranka, zastrzegając jedynie, żeby traktować to jako ich prywatny spór, nie mający wpływu na relacje między seniorami.
Sir Sean tuż przed pojedynkiem przyjmuje święte sakramenty, po czym obaj rycerze stają gotowi do walki na zamkowym dziedzińcu. Mimo większego doświadczenia sir Williama, ramię szkockiego rycerza jest pewne i najwyraźniej Bóg wspiera jego sprawę, gdyż de Berry nie jest w stanie zagrozić McKayowi. Potężne ciosy sir Seana co chwilę omijają zastawy przeciwnika i po kilku z nich pancerz rycerza z Norfolk znaczą karminowe wężyki utoczonej z jego żył krwi. Walka nie trwa zbyt długo, gdyż Najwyższy Sędzia szybko wydaje wyrok, potwierdzając szczere intencje Szkota i zadając kłam oszczerstwom sir Williama. Pokonanego rycerza z placu boju słudzy zanoszą do łoża aby tam opatrzyć jego rany.
Ponieważ, ze względu na sprawę honorową pobyt w Norfolk przedłużył się nieco, młodzieńcy pragną wyruszyć co rychlej. McKay prosi jeszcze Greyhavena o ustalenie z pokonanym rycerzem warunków wykupu zbroi, zgodnie z obyczajem należącej do zwycięzcy. Gregory, po krótkich targach, ustala sumę wykupnego na jedną grzywnę srebra, którą Szkot ma odebrać po powrocie ze zleconej im misji.
Dalsza droga dłuży się rycerzom ze względu na jej monotonię oraz irytujący deszcz, który nie przestaje padać. Rozmiękłe trakty, przemoczone odzienie, brak porządnych zajazdów w mijanych wioskach - wszystko to nadweręża cierpliwość energicznych bohaterów. Do Yorku docierają w pieskich nastrojach i nie bawią tam długo. Po kolejnym dniu podróży zatrzymują się w gościnie u sir Edwarda z Kentmere, który ostrzega ich przed mogącą sprawić kłopoty po ostatnich opadach rzeką Aire.
Kiedy następnego dnia grupa dociera do rzeki, okazuje się że przewidywania szlachcica były trafne - spokojnie zwykle tocząca swe wody Aire wezbrała deszczami i tworzy wzburzoną, spienioną zaporę. Niecierpliwy Entenbach daje się ponieść irytacji, daje rumakowi ostrogę i kieruje wprost w kipiącą topiel. Za brak rozsądku może zapłacić najwyższą z cen, gdyż spłoszony koń zrzuca go wprost do wody, pod powierzchnię której nieuchronnie ciągnie go ciężar pancerza. Ostatkiem sił Bawar czepia się kulbaki swego wierzchowca ale daleka to jeszcze droga do ocalenia - rumak również walczy z żywiołem o życie. Co rusz uderzają w nich niesione pędzącym nurtem gałęzie, konary a nawet całe pnie drzew. Jedyną nadzieją sir Leopolda są towarzysze, którzy z brzegu śledzą jego zmagania. Sir Gregory naprędce zrzuca zbroję, gotów skoczyć za przyjacielem w odmęty, Lorelei i McKay pospieszają w kierunku zwalonego nieopodal drzewa, wbijającego się w nurt rzeki niczym pomost, z którego mają nadzieję rzucić Bawarowi linę. Wspólnymi siłami, przy niemałym wysiłku udaje się wydostać von Entenbacha ze zdradzieckiej rzeki. Ten, wyczerpany lecz żywy, pada na brzegu ciężko dysząc. Pokonana przez naturę grupa jak niepyszna wraca do Kentmere, zmuszona poszukać innej, bezpieczniejszej przeprawy.
Sir Edward podpowiada im dwie drogi do wyboru - bezpieczniejszą do mostu na wschodzie lecz wiążącą się ze znacznym wydłużeniem drogi bądź krótszą do brodu na zachodzie - ta jednak wiedzie przez niebezpieczne tereny, rojące się od rabusiów a także innych, mniej naturalnych zagrożeń. Towarzystwo radzi nad wyborem, przy czym, przynajmniej dla Entenbacha, koronnym argumentem staje się jakość piwa szynkowanego na obu szlakach - jego towarzysze obiecują mu niestworzone cuda browarnictwa, próbując przekonać do opowiedzenia się po ich stronie. Ostatecznie zapada decyzja o wyruszeniu w kierunku zachodnim.
Podróż przez leśne ostępy najsilniej przeżywa sir Greyhaven - w pewnej chwili zauważa kątem oka mignięcie skrzydełek wróżki, na co bez wahania spina konia i pędzi za tym niecodziennym zjawiskiem w gęstwinę. W gorączce pogoni traci poczucie czasu, kierunku i obowiązku oraz za nic ma nawoływania zaniepokojonych i zaskoczonych towarzyszy. Przytomność wraca mu dopiero na niewielkiej polanie, na której zauważa ubogą chatynkę zamieszkałą przez staruszkę i pacholę - jej wnuczka. Tam też odnajdują go pozostali i ze względu na późną porę decydują skorzystać się z gościny w kurnej chacie starowinki. Pretensje reszty szlachciców o nierozważne zachowanie sir Gregory zbywa milczeniem.
Miejsce na nocleg, wybrane dziwnym splotem przypadków nie służy bohaterom ani ich wierzchowcom - te są niespokojne, rżą płochliwie i zdenerwowane biją kopytami o ziemię. Trudno jednak wskazać w bezksiężycowej nocy, za kurtyną wciąż padającego deszczu jakiekolwiek źródło ich zaniepokojenia. Jednak podenerwowanie zwierząt udziela się i ich właścicielom. Lorelei przyłapuje ich sędziwą gospodynię na skradaniu się po nocy i nie daje całkowicie wiary jej zapenieniom, że ta wstała tylko za potrzebą. Następnego ranka rycerze zbierają się czym prędzej z śródleśnej sadyby, mając świadomość mitrężonego na niespodzianych pogoniach czasu. Jednak, mimo pozornej łatwości powrotu na trakt, nawet najlepiej obeznana z lasem Lorelei nie radzi sobie z tym zadaniem. Po kilkugodzinnym błądzeniu jeźdżcy trafiają z powrotem pod chatkę staruszki - tej jednak nie ma w domu. Podejrzewając najgorsze, przesądna łuczniczka wymusza na rycerzach przetrząśnięcie ich juków, wśród których znajduje podejrzany amulet - ozdobiony niewątpliwie czarnoksięskimi znakami kamień. Opierając się na posiadanej wiedzy na temat odczyniania uroków neutralizuje zgubny wpływ przeklętego znaleziska i namawia do jak najprędszego odjazdu. McKay wspomina ze skruchą ostatnie kazanie ojca Symplicjusza, w którym ksiądz ostrzegał, iż najlepszą ochroną przed czarną magią jest modlitwa i świątobliwy żywot, Entenbach irytuje się tylko kurczącym się szybko zapasem trunków, jedynie Greyhaven wciąż w rozmarzeniu wypatruje między drzewami błysku tęczowych skrzydełek...
Czy podejrzenia Edmondsówny były słuszne, czy światło dnia wypędziło w końcu senność z oczu szlachciców - nastepna próba odnalezienia szlaku kończy się sukcesem.
Kolejnym incydentem w podróży, któremu warto poświęcić uwagę, staje się przypadkowe odnalezienie w mijanych krzakach ciężko rannego człeka. Biedak jest na skraju śmierci ale udzielona mu pomoc oraz żarliwe modlitwy sir Seana pozwalają dowieźć go żywego do najbliższej wsi. W Hallcroft, bo taką nazwę nosi osada, nieszczęśnik odzyskuje nawet prytomność i błaga jego dobroczyńców o uratowanie jego żony z rąk zbójów, który ich napadli i uprowadzili białogłowę, niewątpliwie celem rozpusty. Właściciel wsi, niezamożny szlachcic o imieniu John, potwierdza informacje o grasującej bandzie i wjaśnia bohaterom, że kryjąc się w niedalekich jaskiniach, bezkarnie uprawiają zbójecki proceder, czym mocno dają się we znaki okolicznym mieszkańcom. Dzielni rycerze czują się w obowiązku uwolnić ciemiężonych od plagi grasantów, czemu z radością przyklaskuje sir John i ugaszcza towarzystwo na miarę swych skromnych możliwości. Niektórym z rycerzy nie jest w smak nocleg w stodole, ale powstrzymują się od sarkania kultywując cnotę skromności.
Następnego dnia Lorelei, rycerze i dwóch miejscowych zbrojnych wyruszają w kierunku jaskiń, stanowiących kryjówkę zbójców. Mimo przewag rycerzy w bezpośrednim starciu, łotrzykowie bezwzględnie wykorzystują swoje atuty - rozległość podziemnego kompleksu, dużą ilość wyjść z niego oraz znajomość własnego terenu. Niektórych, widocznie opieszałych przestępców udaje się dopaść siłom sprawiedliwości ale większość grasantów uchodzi bezkarnie. Misja rozbicia bandy kończy się zatem fiaskiem. Rycerzom udaje się jednak uratować pojmaną przez nich niewiastę, choć boleść na jej twarzy, lęk w oczach i niepewny chód świadczą wyraźnie, że hańbiące potraktowanie na długo pozostanie w jej pamięci. Młodzieńcy są wyraźnie sfrustrowani miernym powodzeniem ich wyprawy, gdyż z werwą zabierają się do poważnej rozmowy z kowalem, o podejrzeniach co do lojalności którego napomknął wczoraj sir John. Kiedy dochodzi do bardziej bezpośrednich, wręcz miażdżących metod prowadzenia dyskursu, spryciarz szlachetka orientuje się, że kuracja może stać się groźniejszą od choroby i nie jest już tak chętny aby bohaterowie kontynuowali misję rozprawy ze zbójami-jaskiniowcami. Przybysze z Morbray również dochodzą do wniosku, że jednego dobrego uczynku wystarczy i wracają do swego głównego zadania.
Po pewnym czasie docierają do skromnego strumyka będącego początkiem rzeki Aire, która sprawiła im tyle kłopotów w podróży. Sir Leopold, mający wszak największy żal do złośliwej rzeczki, w pogardliwy sposób zanieczyszcza jej nurt własną uryną, dokonując w ten sposób satysfakcjonującego rewanżu.
Dalsza droga prowadzi przez górzysty, rzadko zamieszkany teren. Wjeżdżając w wąski wąwóz o stromych zboczach, rycerze orientują się, że stanowi on wyśmienite miejsce na zasadzkę. Lorelei wspina się z wysikiem na szczyt urwiska ale nie zauważa w pobliżu niczego podejrzanego. Z lekkim wahaniem, z dłońmi na rękojeściach mieczy, grupa rusza dalej. Przeczucie ich nie zawodzi - po chwili z jednego ze zboczy osuwa się przygotowana pułapka w postaci zwału drewnianych bali, sprytnie wcześniej zamaskowanych krzewami, zamykając drogę przez wąwóz. Jadący gęsiego orszak próbuje zawrócić, ale Lorelei ma widoczne problemy z opanowaniem przestraszonego Pierwiosnka i tarasuje drogę McKayowi i Entenbachowi. Jedynie jadący w ariergardzie Greyhaven może w rączości konia upatrywać ratunku przed zaczynającymi latać strzałami ale tylko przez chwilę - po kilkunastu krokach drogę odwrotu blokuje identyczna pułapka jak na przedzie. Ponieważ z wznoszonych przez napastników okrzyków szlachcice orientują się, że strzelcy nie mają zamiaru razić koni, wykorzystują zwierzęta w charakterze żywych tarcz. Nadto Greyhaven i Entenbach dzielnie kryją się między dającymi naturalną osłonę balami, które odcięły drogę ucieczki. Szkocki rycerz dokonuje cudów zręczności próbując utrzymać wodze dwóch koni i jednocześnie tarczą osłaniając Edmonds, która na miarę swoich możliwości odpowiada strzałami. Jednego ze zbójów udaje się jej nawet ugodzić, co wywołuje wrzask bólu i lawinę wyzwisk ze strony trafionego. Ostrożny ostrzał napstników, którzy najwyraźniej nie mają chęci uszkodzić wierzchowców, mających stanowić ich łup w niewielkim stopniu szkodzi podróżnikom - jedynie Edmonds i Mckay doznają niegroźnych zranień.
Rycerze wytężają swój spryt, aby znaleźć drogę wyjścia z niekorzystnej sytuacji, lecz nic rozsądnego nie przychodzi im do głowy. Sytuacja staje się patowa - dlatego po chwili ze strony grasantów pada propozycja. Obiecują oni puścić podróżnych w zdrowiu pod warunkiem pozostawienia im koni, zbroi i juków. Oczywiście mężni rycerze nawet nie myślą o przyjęciu tej oferty, dlatego po cichu naradzają się jakąż kontrpropozycję moglibyby zaakceptować mający wyraźną przewagę zbóje.
Narady te zostają niespodziewanie przerwane przez odgłos kołatek, zbliżający się do miejsca zasadzki. Mając lepszą perspektywę od zaskoczonych, zaczajeni na szczycie urwiska napastnicy szybciej rozpoznają nadchodzących jako trędowatych, co wywołuje wśród nich nagłą panikę. Mimo okrzyków herszta bandy, zbójcy gremialnie biorą nogi za pas, więc ich przywódca szybko podąża za swymi ludźmi. Greyhaven i Edmonds również ulegają strachowi przed nosicielami strasznej zarazy i dołączają pędem do Entenbacha, gdzie cała trójka rozpoczyna odwalać blokujące drogę ucieczki bale. Jedynie Szkot zachowuje odrobinę zimnej krwi i spokojnymi słowy powstrzymuje gramolących się przez barykadę trędowatych. Zauważając z jak wielkiej opresji wyratowali ich chorzy na leprę, zostawia biedakom trochę żywności i srebra, które tamci chciwie chwytają. Jednocześnie dochodzi do wniosku, że Stwórca działa najdziwniejszymi sposobami, skoro zdecydował się jako swego narzędzia użyć chorujących na zarazę będącą, jak powszechnie wiadomo, karą za grzechy.
Po tym zdarzeniu bohaterowie zmierzają bez większych przeszkód do Bamburgha, fortecy stojącej na granicy ze Szkocją. Okazuje się, że zamkowe bramy są zamknięte na rozkaz króla i nikt do miasta ne jest wpuszczany. Pod murami jednak inni podróżni, znajdujący się w podobnej sytuacji, dzielą się ze świeżo przybyłymi zapasami i plotkami. Z tych ostatnich wynika, że Szkocja jest na granicy wrzenia, między zwolennikami Johna Balliola i Roberta Bruce'a (pretendentów do korony Szkocji) dochodzi do licznych starć a nawet potyczek i tylko patrzeć wybuchu większego konfliktu. Uzyskują też pewne informacje o Lochlanie - szlachcicu szkockim, z rąk którego mają wykupić młodego Wellingforda. Nie cieszy się on najlepszą reputacją, wręcz jest znany ze zdradzieckiej natury. Wzbudza to pewne zaniepokojenie wśród posłańców Morbray, dlatego długie godziny poświęcają na obmyślenie planu, który pozwoli im dokonać wymiany w sposób gwarantujący bezpieczeństwo i powodzenie. Nie zwlekając nadmiernie grupa wyrusza w kierunku Edynburga.
W drodze do szkockiej stolicy Entenbach nawiązuje nić porozumienia z jadącym w tym samym kierunku kupcem, na którego wozie obaj raczą się winem zaoferowanym przez Bawara i zagryzają wędzonymi śledziami wyciągniętymi przez Jonasza, gdyż takie imię nosi młody przedsiębiorca. Oczywiście niefrasobliwy Leopold nie zważa na to, że jego towarzysze pochłonięci dyskusją oddalili się na pół stajania od niego i dopiero po dłuższej chwili muszą zawrócić rozzłoszczeni po swego przyjaciela.
W Edynburgu rycerze mają okazję stwierdzić, że pogłoski usłyszane pod murami Bamburgha nie są przesadzone - co rusz przemieszczają się przez miasto grupki zbrojnych, należących do różnorakich szkockich klanów, co zapalczywsi wznoszą okrzyki to na cześć Balliola, to na cześć Bruce'a, zaś w oberży, w której planują wieczerzę wybucha bójka, szybko rozprzestrzeniająca się na całą salę. Skupieni na swoim zadaniu niezwłocznie opuszczają niebezpieczne miejsce unikając w ten sposób kłopotów. Zasięgając języka, szczęśliwym trafem natykają się na byłego sługę Lochlana, który uraczony napitkiem nie krepuje się udzielić rycerzom potrzebnych informacji. Pogłoski o byłym panu ich informatora zostają potwierdzone, a nawet wzbogacone interesującymi plotkami. Bohaterowie dowiadują się również, że młody Wellingford najprawdopodobniej żyje i ma się dobrze.
Dysponując dostateczną ilością informacji, młodzieńcy ustalają plan działań. Entenbach z McKayem mają zamiar pojechać do włości Lochlana i tam omówić warunki wymiany, zaś Greyhaven i Edmonds pozostaną w Edynburgu trzymając pieczę nad powierzonym srebrem, którego rozważnie nie chcą wieźć do jaskini lwa. Na miejsce wymany ustaliliby najchętniej jeden z edynburskich kościołów, w dodatku taki, którego proboszcz jest zwolennikiem popieranego przez króla Anglii Bruce'a lecz, jak się dowiadują, i u św. Eustachego i u św. Józefa z ambon wychwala się raczej cnoty Johna Balliola. Kolejną przeszkodą staje się znalezienie lokum dla dwójki, która ma pozostać w szkockim mieście - Edynburg jest zatłoczony i znalezienie oddzielnej izby graniczy z cudem. Po długich staranich znajdują chętnego mieszczanina, który jest gotów odstąpić im swoje mieszkanie na tydzień ale za lichwiarską cenę trzydziestu groszy. Oszczędny sir Gregory wyraźnie wzdraga się przed przyjęciem tej propozycji, sir Sean przedkłada bezpieczeństwo nad pieniądze a sir Leopolda, jak zwykle, wszystko to nie obchodzi. Ostatecznie rycerze decydują się ponieść ten solidny wydatek.
Zgodnie z ustaleniami Bawar ze Szkotem wyruszają do Lochlana, którego włości znajdują się w odległości dwóch dni. Docierają tam bez większych przeszkód nocując w połowie drogi w wiosce Shillings.
Siedziba Lochlana jest obwarowana częstokołem a na straży stoją zbrojni. Dwaj rycerze, wyjawiwszy cel swego przybycia, zostają zaproszeni do środka, gdzie w końcu mają okazję poznać człeka, o którym tyle już słyszeli. Dotychczas uzyskane informacje w pełni się potwierdzają - Lochlan okazuje się być chciwym, antypatycznym osobnikiem, więc rozsądnie uczynili zachowując środki ostrożności. Ciężar negocjacji bierze na siebie McKay a te nie są łatwe - Lochlan zbywa smiechem propozycję zmniejszenia okupu do trzydziestu grzywien, posuwa się nawet do gróźb wobec posłów i pojmanego Lucasa, który żyje, choć widać, że w niewoli skąpego Szkota nie opływa w luksusy. Kiedy zdaje się, że obie strony w swych żądaniach zatrzymują się na kwotach, których ani nie chcą obniżyć ani nie są do zaakceptowania przez drugą stronę, niespodziewanym wyczuciem politycznym wykazuje się sir Leopold. Mając na uwadze obecną sytuację w Szkocji, proponuje dodatkowe korzyści dla Lochlana, w postaci ziem, które zostaną odebrane zwolennikom Balliola po wojnie, niewątpliwie zwycięskiej dla strony wspieranej przez Anglików. Lochlan przyjmuje tę propozycję, żądając dla siebie wsi sąsiada, z którym jest okrutnie zwadzony, McBaffa. Skuszony tym dodatkowym zyskiem, decyduje się zaakceptować okup w wysokości pięćdziesięciu grzywien, która to kwota jest do przyjęcia dla wysłanników Morbray. Pozostałe warunki są uzgadniane szybko i bez większych sporów, zapewne McKaya nie opuściło jeszcze zdumienie zachowaniem von Entenbacha, który dotychczas wykazywał się w wielu dziedzinach ale na pewno nie w rozsądku. Ustaliwszy ostatecznie na miejsce wymiany kościół w Shillings, posłujący rycerze bez zbędnej zwłoki wracają do Edynburga.
Przezorny McKay zatrzymuje się we wspomnianej wsi, obawiając się jeszcze jakiegoś podstępu ze strony zdradzieckiego krajana ale, co się ostatecznie okaże, bezpodstawnie. Postój ten ma jednak dodatkową zaletę - kiedy spędza czas w kościele, toczy tam długie rozmowy z mądrym i pobożnym ojcem Padraigiem, dzięki którym umacnia swą wiarę i czyni kolejny mały krok na długiej drodze do zbawienia. Sir Leopold zawozi wieści o udanych rozmowach Greyhavenowi i Edmonds i w trójkę wyruszają do Shillings. Pewnym problemem staje się odważenie właściwej ilości srebra z całej kwoty ktorą dysponują bohaterowie, gdyż, z oczywistych względów, nie chcą w tym celu korzystać z umieszczonej w rynku miejskiej wagi. Sir Gregory znajduje jednak żydowskiego lichwiarza, który za skromną opłatą udostępnia im wagę w swym kantorze. Zaoszczędzone srebro troje szlachciców zakopuje w charakterystycznym punkcie między Edynburgiem a Shillings.
W skromnym kościółku dochodzi do wymiany. Od kamiennych ścian domu bożego odbija się chrzęst zbroi, kiedy wysłannicy obu stron spotykają się pośrodku głównej nawy. Poza groźnymi spojrzeniami i wzajemnym patrzeniem sobie na ręce, transakcja jest finalizowana w spokoju. Młody Wellingford zyskuje wolność a chciwy Szkot - srebro. Radzi z ukończenia poważnej misji bohaterowie nie zwlekając wyruszają w drogę powrotną.
Starając się zachować dyskrecję przed sir Lucasem, zatrzymują się jeszcze w zapamiętanym miejscu aby odkopać pieniądze, połowa których ma być ich wynagrodzeniem za wypełnione zadanie. Jednak, przy wtórze okrzyków zdumienia i wściekłości, odkrywają, że ktoś znalazł ich kryjówkę - pieniądze zniknęły! Musiało się to jednak stać niedawno, gdyż Lorelei bez trudu odnajduje ślady ciężkiej sakwy ciągnionej w głąb lasu. Trop prowadzi do malowniczej polanki i znajdującej się nad leśnym ruczajem ziemnej jamy. Ponieważ wejście do niej jest zbyt wąskie dla potężnego Bawara, zbroje rozdziewają Mckay i Greyhaven i w tej kolejności wczołgują się w czeluść. Z mizerykordią w prawicy i pochodnią w lewicy Szkot, podciągając się na łokciach, dociera do rozszerzenia ziemnego korytarzyka. Tam, ze zdumieniem, zauważa dziwne stworzenie, o rodzaju którego nie wspomina ani Pismo Święte, ani rozprawy uczonych przyrodników. Stwór, wielkości dwuletniego dziecka, ma patykowate kończyny, zielonkawą w świetle łuczywa skórę i olbrzymie uszy, które w całości przykrywają jego głowę - cokolwiek to jest, najwyraźniej śpi. Zirytowany sir Sean chwyta diablika za chudy kark i grożąc mu sztyletem, każe natychmiast wyjawić miejsce ukrycia skradzionego dobra. Czarci pomiot najwyraźniej nie włada chrześcijańską mową, gdyż tylko głośno skrzeczy wijąc się w uścisku Szkota, przerażony ostrzem, które rycerz trzyma przed jego oczami. McKay próbuje się porozumieć ze stworzeniem, ale nie jest to chyba możliwe - odkrywa jedynie, że pożąda ono srebra i panicznie boi się żelaza, niebezpodstawnie zresztą - kiedy przpadkiem głownia sztyletu dotyka zielonkawej skóry, z sykiem przypieka ją i pozostawia na niej oparzelinę. W tym samym czasie sir Greyhaven przeszukując norę odnajduje częściowo zakopany w ziemi skarb - sakwę z ich srebrem. Podczas przesłuchania nienaturalnego stworka dochodzi do wypadku, gdy ukąszony w ramię Szkot odruchowo zaciska mocniej garść, co owocuje trzaskiem cienkiego karku i najwyraźniej kończy marny żywot marnego stworzenia.
Greyhaven z odzyskanym srebrem opuszcza jamę, zwłaszcza, gdy zauważa, że ze stropu zaczynają się osypywać pojedyncze ziarenka piasku. McKay jeszcze pozostaje pod ziemią, czy to z braku spostrzegawczości, czy rozsądku a może powodowany jedynie chciwością? Do tego grzechu skłania go wymacany dłońmi kształt zakopanej skrzynki, w której potworek niewątpliwie skrył skradzione przez siebie skarby. Gorączkowo rozgarnia dłońmi ziemię wokół kuferka próbując go wyciagnać na zewnątrz, jednak ten jest zakopany głęboko. W końcu, kiedy na głowę zacynają mu spadać coraz cięższe grudy ziemi, strach przed pogrzebaniem żywcem bierzę górę nad pożadaniem bogactwa i w pośpiechu, chwytając jedynie mały woreczek zakopany obok skrzynki, młody rycerz wyczołguje się na zewnątrz. Jak się okazuje, ani chwilę za późno, gdyż walący się tunel przysypuje ziemią nogi Szkota. Sakiewka, zdobycia której o mało nie przypłacił życiem, zawiera bardzo stare, poczerniałe już srebrne monety, które z niejakim trudem rycerz z Greyhaven rozpoznaje jako rzymskie.
Po tej przygodzie towarzysze spieszą czym prędzej do Morbray. Mijając Edynburg zauważają, że wydarzenia nabierają coraz żywszych obrotów - pod murami miasta gromadzą się liczni wojownicy szkockich klanów a na szubienicach wiszą ciała zwolenników Balliola.
Bohaterowie pospieszają konie, aby czym prędzej zgłosić się do swego seniora, który może potrzebować ich usług w tak niespokojnym czasie - do zamku barona Hugona nie udaje im się jednak dotrzeć. Kiedy docierają do Yorku, widzą rozbity pod murami obóz angielskiej armii, wśród chorągwi można zauwazyć nawet królewską - znak, że Jego Wysokość osobiście dowodzi wyprawą. Wśród zgromadzonej szlachty nie brak pocztu Morbray, młodzi rycerze zauważają znajomego srebrnego lwa.
Jakie będą dalsze losy rycerzy i łuczniczki? Czy czeka ich wojna czy pokój? Czy zdobędą sławę i fortunę czy znajdą śmierć i cierpienie? Czy wykażą się honorem i odwagą czy zawiodą w rycerskich powinnościach? Czas pokaże...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez slipu dnia Wto 18:28, 26 Sie 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Unas
Something Rotten



Dołączył: 28 Lut 2008
Posty: 417
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Skąd: Tiffauges

PostWysłany: Wto 21:29, 26 Sie 2014    Temat postu:

Cóż to za chłopak piękny i młody, cóż to za obok dziewica?



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Unas
Something Rotten



Dołączył: 28 Lut 2008
Posty: 417
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Skąd: Tiffauges

PostWysłany: Wto 20:50, 21 Paź 2014    Temat postu:

Upadek...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mariusz
Defragmentator



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 960
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Cloudy Sky

PostWysłany: Wto 20:51, 21 Paź 2014    Temat postu:

Kurna, gdzie tu się daje lajki na tym forum...?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
slipu




Dołączył: 20 Paź 2008
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Śro 2:58, 19 Lis 2014    Temat postu:

bez redakcji, tak na szybko wrzucam, bo jakoś mi opornie to pisanie idzie

Rozdział piąty
w którym rycerze przyłączają się do maszerującej na Szkocję armii króla Edwarda i odbierają trudną lekcję rzemiosła wojennego

Trzej rycerze, lady Edmonds i sir Lucas zbliżają się do rozbitego na błoniach Yorku obozu wojennego. Z daleka daje się słyszeć gwar zgromadzonej ciżby ludzi i czuć odór nieczystości, nieuchronnie towarzyszący zebranej armii. Kiedy kawalkada jest już niedaleko namiotów, Lorelei bez słowa zawraca dosiadanego Pierwiosnka, dopiero okrzyknięta przez McKaya tłumaczy, iż musi zająć się swoimi sprawami i dołączy później do reszty. Złożywszy dziwne zachowanie towarzyszki na karb macicznych waporów i miesięcznych fluidów, przypadłości właściwych niewiastom, szlachcice wzruszają ramionami i kontynuują podróż.
Gdy tylko wjeżdżają pomiędzy zgromadzonych żołnierzy, mogą poczuć atmosferę wojennej wyprawy. Towarzyszący wojsku przedsiębiorczy kmiecie, próbują uszczknąć dla siebie część żołdu, oferując pożądane przez zbrojnych mężów usługi. Kupcy winni przekrzykują się oferując żołnierzom swój napitek, zachwalany jako wyśmienity i w przystępnej cenie. Na propozycję jednego z nich daje się skusić sir Leopold, ale trunek, choć pewnie dość dobry dla gminu nie dorasta do wymagań szlacheckiego podniebienia, choć cena jest istotnie przystępna. Splunąwszy z obrzydzeniem, Bawar rozgląda się za handlarzem, chcąc mu wygarbować skórę w ramach reklamacji, lecz ów przezornie oddalił się natychmiast po zainkasowaiu opłaty.
Towarzyszący wojsku plebeje dbają nie tylko o żołądki żołnierzy ale również o ich lędźwie - w zaimprowizowanym lupanarze jedna z nierządnic, zachwalana przez włascicielkę przybytku jako "czysta i zdrowa", nie troszcząc się zbytnio o dyskrecję zaspokaja chucie jednego ze zbrojnych. Owa usługa widocznie cieszy się sporym popytem, gdyż na swoją kolej czeka jescze niemały tłumek mężów, w tym i ksiądz z wygoloną tonsurą. Ten ostatni okrzyknięty przez przejeżdżającego mimo rycerza, odpowiada, że jego dusza pragnie czystości ale słabość ciała uniemożliwa dochowanie tych zbożnych postanowień. Gdzie indziej grupka żołnierzy okłada kułakami handlarza zarzucając mu sprzedaż robaczywego chleba. Bijatyki i sprzeczki to w takich obozach rzecz powszednia, wszak nietrudno o powód do zwady między gotowymi do boju, silnymi i dumnymi mężczyznami. Świadkami takiego zdarzenia są przejeżdzający rycerze - ni stąd, ni zowąd, w tłumie obok którego prowadzi ich droga, okrzyki narastają na sile, zaczyna dochodzić do rękoczynów i awantura przeradza się w regularną potyczkę. Rzucony z okładającej się hałastry kawał drewna trafia w naczółek wierzchowca McKaya ale Szkot opanowuje rumaka. Pod kopyta Wisienki wytacza się wypchnięty z tłumu pokiereszowany uczestnik burdy i tylko umiejetnościom jeździeckim Greyhavena zawdzięcza ocalenie przed stratowaniem.
Rycerze, planujący ominąć utarczkę szerokim łukiem, mają okazję stwierdzić, że królewski oboźny godnie spełnia swoje obowiązki. Czterech jego ludzi wjeżdża na koniach w kotłowaninę nie żałując awanturnikom nahajów, czym szybko pacyfikują rozruchy. Dowódca patrolu, dowiedziawszy się, że przyczyną zajścia było oszukiwanie przy kościach, każe zakuć do wieczora w dyby czterech, wybranych dość przypadkowo raptusów.
Jak się można domyślać, krew uderza do głowy nie tylko pochodzącym z gminu wojownikom, gdyż kiedy rycerze zbliżają się do wewnętrznego, wypełnionego namiotami nobilów kręgu, słyszą herolda obwieszczającego, że z rozkazu króla, pojedynki między szlachtą są zakazane pod groźbą utraty klejnotu i wyzucia z majątku.
Bez większych problemów młodzieńcy odnajdują namioty swego seniora, choć wesołość przy tym wzbudza von Entenbach, najwyraźniej błądzący gdzieś myślami, gdyż za godło Morbray bierze złotego bażanta na błękicie. Pozostali jednak bez wahania kierują się w stronę własciwych znaków. Po dordze napotykają sir Arthura Fitzmorbray, naturalnego syna barona, pouczającego o czymś żołnierzy. Sir Arthur stwierdza, że ich pan będzie rad ze wzmocnienia pocztu Morbray trzema rycerzami w czasie działań wojennych i tak jest rzeczywiście, o czym zaraz przekonują się młodzi szlachcie. Baron Hugo wita ich może bez przesadnej wylewności ale niewątpliwie serdecznie. Zachowując należytą dyskrecję, sir Sean zwraca Morbrayowi zaoszczędzone na targach srebro, co wyraźnie cieszy arystokratę, gdyż wymyka mu się komentarz, że gotówka przyda się na planowaną łapówkę dla arcybiskupa. Jak, z usłyszanych później półsłówek, co domyślniejsi szlachcice będą się mogli zorientować, ów hierarcha zapewne będzie przedstawiał królowi sprawę dzierżawy majątku w Sussex, którą chętnie objąłby sir Hugo.
Po załatwieniu najpilniejszej ze spraw rycerze z werwą atakują pieczone nad ogniskiem mięsiwa, uzupełniając nadwątlone długą podróżą siły. Między jednym a drugim kęsem starają się przy tym opowiedzieć o sytuacji w Szkocji ale baron nakazuje im się z tym wstrzymać, aż do przybycia gościa, po którego wcześniej posłał umyślnego. Ową osobistością okazuje się znajoma młodzieńcom figura - Czarny Bękart Lancaster, który samowtór, jedynie z pacholikiem, podjeżdża konno do namiotów Morbray. Usłyszawszy w czym rzecz, ochoczo zsiada z konia gotów do wysłuchania raportu, lecz tymczasem uwagę Greyhavena niespodziewanie przykuwa niewieści głos. Jak się okazuje, zaintrygowany przybyciem szlachcica, nie zwrócił dostatecznej uwag na jego towarzysza, który miast pacholikiem okazał się białogłową i to niepośledniej urody, do tego prosi pomocy rycerza w zejściu z konia. Młody Anglik, znany ze swej słabości do płci pięknej, jest pod niewątpliwym wrażeniem burzy rudych włosów, figlarnie wymykających się spod modnego czepca, krwistoczerwonych ust, zdobiących gładkie lico niczym pieczęć odbita przez demony pożądliwości i niewątpliwie kobiecych kształtów, z którymi jego dłonie mają okazję się zetknąć przy asystowaniu damie w zejściu z siodła. Oszołomiony wonią pachideł nieznajomej sir Gregory stoi jeszcze jak skamieniały, kiedy na swą pomyłkę zwraca uwagę rycerz z Bawarii. Wyraża głośno zdumienie płcią przbyłej, jednak czyni to w tak grubiański sposób, że sir Lancaster czuje się dotknięty i mierzy groźnym spojrzeniem sir Leopolda. Sytuację uspokaja baron, tłumacząc nieokrzesanie Entenbacha młodością i słabą znajomością języka, więc rycerze mogą przedstawić swoje obserwacje ze Szkocji. Mimo nieprawego pochodzenia szlachcica z rodu Lancasterów, nosi się on z autorytetem przystającym hrabiom i relację, ktora składa głównie McKay, często przerywa niecierpliwymi pytaniami. Kiedy już dowiaduje się wszystkiego czego potrzebuje, po krótkich podziękowaniach żegna się z towarzystwem i, jak twierdzi, jedzie zanieść wieści swemu bratu, który rezyduje w zamku, u boku króla.
Morbrayscy rycerze kończą wieczerzę, dzieląc się wieściami z domu z niedawno przybyłą trójką, co prowokuje McKaya do próby wyciągnięcia od sir Lancelota miejsca pobytu Izabeli, jednak rycerz z Locksley nie daje się podejść młodemu Szkotowi i przecząco kręci głową na próby indagacji. Uwagi zgromadzonych nie uchodzi wrażenie, jakie na Greyhavenie wywarła towarzyszka Czarnego Bękarta i, żartując sobie z jego chutliwości, ostrzegają młodzieńca przed niebezpieczną niewiastą - powszechnie postrzeganą jako wiedźma. Po zmierzchu, kiedy rycerze udają się już na spoczynek, do obozu wślizguje się Lorelei, która po krótkiej rozmowie z baronem, odjeżdża w kierunku Morbray, odesłana tam przez swego opiekuna, słusznie wychodzącego z założenia, ze wojna nie jest rzeczą niewieścią.
Kolejnego dnia młodzi rycerze stają niespodziewanie przed problemem, który, przynajmniej początkowo, muszą próbować rozwiązać sami, gdyż żadnego z bardziej doświadczonych szlachciców akurat nie ma w obozowisku. Jeden ze zbrojnych, Zielony Jack, przybywa z wieściami o znalezieniu wśród przygotowanego na wyprawę obroku zarażonego czarnym grzybem owsa, co wyklucza użycie go w charakterze paszy dla zwierząt. Dobry Bill, najbardziej doświadczony z podoficerów, nadzorując pracę oddzielania ziarna zdrowego od chorego, zapytuje co mają uczynić z zarażonym owsem. Po krótkich dywagacjach, młodzieńcy stwierdzają, że najepiej rozdać go żebrakam, przy nieśmiałym jedynie sprzeciwie dobrodusznego McKaya. Problem na razie nie jest palący, ale powiadomiony baron jest wyraźnie zafrasowany brakiem odpowiedniego zapasu obroków. Zapewne uczynionoby starania w celu uzupełnienia poniesionych strat, lecz okazuje się, że już następnego ranka konieczność wojenna każe wyruszać w drogę.
Trzej rycerze dowiadują się o tym podczas narady w kwaterze Bękarta Lancastera, na którą baron Hugo zabrał ich w charakterze asysty. Sa tam również obecni rycerze z Norfolk wraz ze swym seniorem oraz część hufca Lancasterów. Jak wyjaśnia Czarny Bękart, chorągwie Morbray, Norfolk i Lancashire, mają pod jego wodzą wyruszyć szybkim marszem w kierunku miasta Berwick, gdzie mogą wylądować posiłki z Irlandii dla Balliola. Ponieważ czas nagli, wydzielony regiment ma się poruszać bez taborów, które pozostaną przy reszcie armii, zmierzającej pod wodzą króla w stronę Edynburga. Nie zwlekając rycerze z narady udają się w stronę swoich wojsk, żeby jak najrychlej zorganizować wymarsz. Baron wydaje rycerzom polecenia - Entenbach ma przygotować morbrayskich piechurów do wymarszu, a sir Sean i sir Gregory polecić to samo lennikom Morbray - Godwellowi i Hutingdonowi. O ile dwaj ostatni radzą sobie z tym zadaniem dość łatwo, to popędliwy Bawar napotyka pewne kłopoty. Nieusatysfakcjonowany opieszałością zbrojnych zaczyna wydzierać się na nich ze swym ciężkim germańskim akcentem ale żołnierze barona, którzy chadzali na wojny kiedy Leo wolał jeszcze mleko od piwa, nie dają się łatwo zastraszyć młodemu rycerzowi. Dopiero powrót Dobrego Billa, który akuratnie oddawał się swawoli z markietankami sprawia, że ruchy żołnierzy nabierają tempa.
Koło południa dowodzony przez Czarnego Bękarta regiment wyrusza w drogę. Żołnierze ochoczo wyciągając nogi, śpiewając żołnierskie, marszowe i swawolne przyśpiewki. Chorągwie ustawiają się w następującym porządku: na przedzie ludzie Norfolka, w centrum Lancasterowie zaś tyłów strzeże hufiec Morbray. Sir Brian, z wynikającą z doświadczenia pewnością, stwierdza, że ta pozycja zapewnia im największe bezpieczeństwo lecz wiąże się też z najgorszymi miejscami na nocleg. Te, tak czy owak, nie są zbyt komfortowe, gdyż pierwszy wieczorny popas wypada w głuszy, więc nawet wielmoże śpią na ziemi, z siodłem pod głową i zawinięci w derki. Noc mija spokojnie, wartownicy strzegący obozu nie zauważają żadnego zagrożenia i kolejnego ranka armia maszeruje dalej.
Pochód zostaje w pewnej chwili zatrzymany przez grupę cywilów, idących z naprzeciwka. Co z wielkim wzburzeniem zauważają Anglicy, są to uchodźcy z Carlisle, miasta złupionego nie dalej jak dwa dni temu przez Szkotów a lężacego dokładnie na zaplanowanej marszrucie. Uciekinierzy są w opłakanej kondycji, więc co życzliwsi wojacy udzielają im niezbędnej pomocy. Czarny Bękart wstrzymuje pochód, bynajmniej nie powodowany litością dla poszkodowanych ale z cechującej doświadczonych dowódców ostrożności. Dowódcy poszczególnych chorągwi bez zwłoki wysyłają patrole w różne strony świata, nakazując im zbadać teren w poszukiwaniu śladów nieprzyjaciela. Jeden z takich rekonesansów prowadzą trzej młodzi rycerza w towarzystwie dziesiątki zbrojnych, z których najbardziej doświadczonym jest Bialy Gilbert - obeznany z tropieniem i czytaniem śladów. Wkrótce nadarza się okazja wykorzystania jego umiejętności, gdy zwiadowcy zauważają kołujące za niewielką kępą brzóz wrony. Słusznie podejrzewając, że ptaszyska nie latają nad jednym miejscem bez powodu, zachowując ostrożność badają podejrzane miejsce. Rycerze znajdują porzucony wóz, bez koni, najwyraźniej wyprzęgniętych przez autorów kolejnego, bardziej złowrogiego znaleziska. Są nim zwłoki młodego mężczyzny, w którym von Entenbach poznaje niedawnego, sympatycznego towarzysza podróży - kupca Jonasza. Mimo że znajomość z Northumberlandczykiem była bardzo powierzchowna, ot, wspólnie wypity bukłak wina, zbrodnia ta budzi w Bawarze spory gniew i chęć odwetu na sprawcach. Ci, co stwierdza Gilbert, dokonali napaści trzy dni temu i uszli w kierunku północno-zachodnim. Po oddaniu zmarłemu ostatniej przysługi, grupa wyrusza śladami złoczyńców.
Po paru godzinach podrózy przez charakterystyczne dla pogranicza angielsko-szkockiego wrzosowiska, zwiadowcy odnajdują skromny szałas pasterza, który, podobnie jak nieszczęsny Jonasz padł ofiarą kilkunastoosobowej bandy. Obok trupa wieśniaka spoczywa również truchło wiernego owczarka, który oddał życie w obronie swego pana i powierzonego im stada, niestety, na próżno - rabusie nie oszczędzili ani człowieka, ani psa, a owce najprawdopodobniej uprowadzili. Mimo, że słońce chyli się już ku zachodowi, pobożny McKay decyduje się poświęcić trochę czasu aby doczesne szczątki ofiary zostały po chrześcijańsku pogrzebane.
Tuż przed zachodem słońca rycerze ze swymi ludźmi powracają do obozującej armii. Widać, że żołnierze mają się na baczności, gdyż wokół miejsca popasu gęsto rozstawiono posterunki wartowników. Jeden ze strażników, którego zniecierpliwiony sir Sean próbuje zbyć byle okrzykiem, bez żartów unosi kuszę i mierzy do przybyłych nakazując im zatrzymać się i zsiąść z koni. Zanim dojdzie do bratobójczego rozlewu krwi, strażnika uspokaja nieoceniony Gilbert, tłumacząc, że należą do pocztu barona Morbray. Po tym incydencie zwiadowcy spokojnie wjeżdżają do obozu, żeby złożyć raport. Następnego dnia dowódcy nakazują dalszy wymarsz, stwierdzając widocznie, że Szkoci, którzy złupili Carlisle, nie zastawili zasadzki zagrażającej regimentowi Czarnego Bękarta.
Do splądrowanego miasta wojacy docierają wieczorem i zastają je w żałosnym stanie - większość budynków jest spalona, mieszkańcy, którym udało się uniknąć rzezi koczują w pobliżu pogorzeliska w prowizorycznych szałasach, wielu z nich jest ciężko rannych a wszyscy wygłodzeni i zziębnięci. Nawet lekkoduch Greyhaven, przejeżdżając obok młodziutkiej matki z płaczącym dzieckiem na ręku, rzuca jej jedzone jabłko, nie mogąc znieść żałosnego spojrzenia jakim dziewczyna pożera trzymany przez rycerza owoc. Lancaster decyduje się zatrzymać kolumnę w ruinach, żeby żołnierze mogli udzielić ofiarom najazdu pomocy, a także wypytać ocalałych o szczegóły dotyczące napastników. Rankiem armia kontynuuje marsz w kierunku Berwick.
Ton pieśni śpiewanych przez żołnierzy nie jest już tak zawadiacki jak po wymarszu z Yorku, pobrzmiewają w nim bardziej żałobne i złowieszcze tony, widocznie wojacy zdają sobie sprawę z nadciągającego boju. W czasie marszu do Entenbacha podjeżdża marszałek Morbray, sir Brian de Bois-Gilbert i wydaje mu polecenia. Bawarski rycerz, w towarzystwie McKaya, Greyhavena oraz tuzina żołnierzy, ma zabrać sześć jucznych koni i udać się w kierunku niedalekiej wioski, celem uzupełnienia prowiantu, głównie obroku, gdyż jego ilość, pechowo uszczuplona przez zarazę, niebezpiecznie topnieje. Podkreśla jednak, żeby unikać nadmiernych gwałtów, gdyż są jeszcze na terytorium angielskim. Jako że sir Leopold, poza rzadkimi niczym zaćmienie słońca przebłyskami nie wykazywał się do tej pory roztropnością, w drodze do wsi jego szlachetni towarzysze próbują uzgodnić z nim plan działania. Jako że sami nie są co do niego zgodni a Entenbach bywa równie uparty jak silny dyskusja między rycerzami nabiera komicznego wydźwięku a maszerujący obok zbrojni przysłuchują się jej niczym zapustowym jasełkom. Młodzieńcom udaje się jednak ustalić, że to szkocki rycerz będzie rozmawiał z mieszkańcami wsi, gdyż w roli dyplomaty sprawdza się lepiej niż von Entenbach.
Osada, w której wysłana grupa ma nadzieję znaleźć zaopatrzenie, składa się z kilku chat i niewielkiego, murowanego kościółka. Na pierwszy rzut oka widać, że wieśniacy nie dysponują zbyt wielką ilością inwentarza - poza zabiedzoną krową i kilkoma kurami nie widać innej chudoby. Na widok zbliżających się, uzbrojonych mężczyzn, we wsi następuje poruszenie i większość mieszkańców gromadzi się pod kościołem. McKay przemawia do kmiotków spokojnymi słowy, wyłuszczając, że są Anglikami i wieśniakom nic z ich strony nie grozi. Tłumek jest skupiony wokół ksiedza, najwyraźniej miejscowego plebana, którego Szkot prosi o rozmowę na osobności. Na plebanii sir Sean tłumaczy ojcu Antoniemu, że potrzebują zarekwirować trochę żywności lecz w odpowiedzi słyszy ponurą historię o szkockich bandytach, którzy niedawno złupili wieś, zostawiając mieszkańców praktycznie bez środków do życia. Wątpliwość rycerza, co do tego, że wieś nie jest spalona, jak często bywa po tego typu napadach, zbywa wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że zapewne napastnicy nie chcieli ostrzegać blaskiem łuny sąsiadujących osiedli. Szlachcic nie jest do końca przekonany, więc razem z towarzyszami nakazuje żołnierzom aby ci przeszukali kilka losowo wybranych chałup. Zbrojni bez specjalnego entuzjazmu zabierają się do tego, chociaż wydane rozkazy przeszkadzają im w czynnościach tak ważnych jak dłubanie w zębach, zeskrobywanie błota z butów czy szczerzenie zębów do wieśniaczek. Pobieżne przetrząśnięcie chat zdaje się potwierdzać słowa plebana ale jeden z żołnierzy podszeptuje Entenbachowi, że sam duchowny może coś ukrywać. Sir Leopold w towarzystwie dwóch zbrojnych sprawdza plebanię i położoną za nią ziemiankę ale poza koszem rzep i paroma garściami grochu rewizja nie przynosi pomiernych rezultatów. Zafrasowani rycerze mocno głowią się czy tracić czas na gruntowniejszą eksplorację czy wracać z pustymi rękami, nie wypełniwszy należycie poleceń sir Briana, kiedy wojenny los gotuje im nowy kłopot.
O, jakże srodze mści się na młodzieńcach niefrasobliwość i brak doświadczenia! Nie poświęciwszy dostatecznej uwagi bezpieczeństwu o obecności wrogów dowiadują się dopiero gdy gromada szkockich piechurów szarżuje zza opłotków w ich stronę z dzikim wyciem. Rycerze ledwie mają czas na wyciągnięcie oręża, von Entenbach wrzaskiem każe żołnierzom zbić się w kupę i od razu muszą stawiać czoła żadnym ich krwi przeciwnikom. Szkoci mają liczebną przewagę, do tego kompletnie zaskoczyli Anglików - rycerze są z dala od swoich wierzchowców, odseparowani od siebie i swych ludzi, jedynie sir Gregory szczęśliwym trafem stoi obok swego rumaka, może dosiąść Wisienki i dzięki jej rączości unikać otoczenia przez piechurów. Entenbach staje przeciw dwóm wrogom i, ufny w wytrzymałość pancerza, skupia się na jak najszybszym ich wyeliminowaniu. Do McKaya podbiega kilku piechurów ale ponieważ w bitewnym szale czynią to po kolei zamiast jednocześnie, claymore sir Seana zbiera wśród nich krwawe żniwo. Greyhaven krąży po polu bitwy wypatrując okazji do zaskakującego uderzenia. Wietrzy wkrótce taką sposobność, gdyż jego przyjaciel z Bawarii nie może zmóc napierających na niego przeciwników. Uderzając z galopującego konia w jednego z nich, Gregory daje Leopoldowi chwilę wytchnienia, lecz ten bynajmniej nie jest za to wdzięczny. Rozwścieczony odebraniem mu cząstki bitewnej chwały von Entenbach, nie bacząc na już odniesione rany rzuca się na trzech przygotowanych na jego natarcie żołnierzy. Ci nie wahają się użyć swej przewagi i bezlitośnie okładają rycerza orężem, aż ten, mimo świetnej zbroi i nadludzkiej wytrzymałości pada na placu boju.
Tymczasem osamotniony McKay próbuje wesprzeć otoczonych angielskich zbrojnych ale atakujący ich Szkoci zachowują czujność i bronią się przed potężnymi ciosami claymoura. Ramiona sir Seana zaczynają powoli słabnąć a przed oczyma zaczyna stawać mu widmo porażki, zwłaszcza gdy widzi padającego Entenbacha oraz słabnący opór naprędce skleconej formacji obronnej morbrayskich zbrojnych, z których paru leży już na ziemi. Na domiar złego, krążący po polu bitwy Greyhaven zauważa, że na pomoc pieszym napastnikom do walki dołącza się szkocki odwód w postaci czterech jeźdźców. Sir Gregory bez cienia lęku uderza na jadących samoczwór rycerzy ale żaden z mijających się w pełnym galopie konnych nie zadaje przeciwnikowi skutecznego ciosu. Sir Gregory krzykiem próbuje ostrzec towarzyszy przed nadciągającym niebezpieczeństwem ale jego okrzyk ginie w bitewnym zgiełku. Dołączenie posiłków przeważa szalę zwycięstwa na stronę napastników.
Widząc, że stawali przeciwko szlachcie, młodzieńcy postanawiają zaufać rycerskiemu honorowi przeciwników i opuszczają broń prosząc pardonu. Nadzieja na godne potraktowanie okazuje się nie być plonną, gdyż, zgodnie z rycerskim obyczajem, zwycięski rycerz ogłasza im swoje imię i oznajmia, że znajdują się w jego mocy. Jakub McAleister herbu Złamany Topór, gdyż tak zwie się tryumfator traktuje swych jeńców z szacunkiem, pragnie poznać ich nazwiska i pozwala udzielić pomocy nieprzytomnemu Entenbachowi. Liczy oczywiście na sowity okup, w końcu nie co dzień zdarza się pojmać trzech szlachciców. Pojmanych żołnierzy, mimo iż trwają działania wojenne, również traktuje miłosiernie - pyta czy młodzi szlachcice są w stanie zapłacić okup za swe sługi a kiedy tamci szczerze przyznają, że ich majątek nie podoła takiemu wyzwaniu, każe jedynie okaleczyć zbrojnych, zamiast zabijać. Życie ze zmiażdzoną prawicą nie należy pewnie do najłatwiejszych ale taki los stwarza przynajmniej okazję zadośćuczynienia za grzechy i stawienia się z czystym sumieniem przed bramami niebios.
Związani słowem honoru młodzi rycerze ruszają w dalszą drogę eskortowani przez McAleistera, jego giermków i żołnierzy w kierunku Berwick, które było celem wyprawy wojsk dowodzonych przez Czarnego Bękarta. Któż mógł przypuszczać, że Entenbach, Greyhaven i McKay przed rozpoczęciem boju znajdą się wewnątrz miasta...?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez slipu dnia Śro 12:05, 19 Lis 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
slipu




Dołączył: 20 Paź 2008
Posty: 298
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 13:40, 07 Mar 2015    Temat postu:

Rozdział szósty
w którym pojmani rycerze są świadkami najazdu Anglików na Berwick, odzyskują wolność i uczestniczą w decydującej o koronie Szkocji bitwie


Greyhaven i McKay, wzięci do niewoli, podążają pod strażą pocztu McAleistera w kierunku szkockiego grodu. Przymuszeni przez zwycięskich najeźdźców dwaj wieśniacy z osady, w której odbyła się walka, niosą na noszach nieprzytomnego Entenbacha. Sir Jakub, poświęca w drodze kilka wolnych chwil, aby rozpytać pojmanych o ich majątki - niewątpliwie chce oszacować jakiego okupu może zażądać od bliskich swoich jeńców za ich uwolnienie. Młodzi szlachcice nie konfabulują, więc satysfakcja McAleistera topnieje nieco, gdy orientuje się, że okup za jego brańców zapewne nie osiągnie pokaźnych rezultatów, o ile w ogóle da się jakiś uzyskać. Niemniej, same wierzchowce a zwłaszcza zbroje rycerzy, hojne dary od pana na Morbray, są sporo warte, dlatego szkocki szlachcic nie powinien czuć się stratny.
Przed wieczorem młodzieńcy i ich eskorta docierają do Berwick. Ze względu na dogodne położenie, przy jednym z nielicznych naturalnych portów na zachodnim wybrzeżu Szkocji, miasto ma spore znaczenie strategiczne i handlowe, dlatego w ostatnim czasie niepomiernie się rozrosło. Jego szybki wzrost nie szedł jednak w parze z wydatkami na poprawę obronności - co, w świetle nadciągającej ofensywy Anglików, stanowi dla mieszkańców zły znak. Nad miastem góruje co prawda niewielka forteca, ale jest już stara i podupadła a palisada, która kiedyś otaczała wszystkie zabudowania, wypada teraz gdzieś w środku miasta i zieją w niej pokaźne wyrwy. Mieszkańcy wprawdzie próbują naprędce wzmocnić fortyfikacje, budując prowizoryczne barykady między murami domostw, ale doświadczone w wojennym rzemiośle oko natychmiast wyławia niedostatki takich rozwiązań. Siły obrońców również nie należą do najmocniejszych, powracający z wypadu ludzie McAleistera to znaczna część stacjonujących w Berwick żołnierzy, przy wznoszeniu zapór trudzą się głównie mieszczanie, którzy nie będą godnymi przeciwnikami dla zabijaków Czarnego Bękarta.
Kiedy poczet wjeżdża w przyglądający się im bacznie tłum, pojmani rycerze zostają zidentyfikowani jako Anglicy, co budzi spore wzburzenie. Szmer wśród zgromadzonej tłuszczy zaczyna narastać, coraz głośniejsze przekleństwa sypią się na głowy Anglików, w końcu w ich kierunku zaczynają lecieć kamienie i grudy błota. Sir Jakub nakazuje swoim ludziom utorować przejście drzewcami włóczni lecz widząc, że zapewnienie bezpieczeństwa jego jeńcom może być co najmniej trudne, szybko wydaje rozkaz: "Do klasztoru benedyktynek!".
Będące celem grupy żeńskie zgromadzenie zajmuje niewielki jednopiętrowy budynek w środku miasta, posesja obejmuje też otoczony niewysokim murkiem ogródek. Kiedy rycerze wstępują do wnętrza, okazuje się, że przeorysza klasztoru, matka Teodora, jest siostrą McAleistera a ten prosi ją o udzielenie schronienia jego brańcom. Przełożona mniszek nie jest zachwycona perspektywą obecności młodych mężczyzn, którzy mogą stanowić poważne zagrożenie dla obowiązujących w zakonie ślubów czystości, zwłaszcza w przypadku młodszych sióstr. Ostatecznie jednak ulega bratu, przekonana zwłaszcza koniecznością udzielenia pomocy rannemu Entenbachowi oraz argumentem sir Jakuba, który wskazuje, że jeśli, co prawdopodobne, miasto zdobędą Anglicy, obecność dwóch rycerzy może ocalić mniszki przed hańbiącym losem.
Jak się można domyślać, ryzyko wystawienia młodych benedyktynek na pokusy cielesnych żądz jest spore, gdyż zza uchylonych drzwi nadobnych młodzieńców ostrzeliwują bystre spojrzenia zakonnic. Do tlącego się, szatańskiego żaru oliwy dolewa bałamutny Greyhaven, który puszcza oko w kierunku podglądających mniszek. Wyraźnie nierada z takiego zachowania matka Teodora kwateruje rycerzy w domku ogrodnika - niemego Tobiasza, tylko Entenbach zostaje przeniesiony do służącej za infirmerię sali.
W skromnej, wciśniętej w kąt posesji chacie, rycerze, widocznie nawykli do wygód w komnatach Morbray, z niedowierzaniem patrzą na zagracone ogrodniczymi sprzętami, ciasne wnętrze, wysypaną sitowiem polepę, nieobłóczone wiązki słomy, służące za posłania i małe palenisko, w którym ledwie tlący ogieniek nie jest w stanie wypędzić chłodu jesieni. Ten czują tym dotkliwiej, że giermkowie sir Jakuba, Malcolm i Albert, rozdziewają ich ze zbroi, które zgodnie z rycerskim obyczajem stanowią łup zwycięzcy. W samych gaciach i koszulach, obejmując się ramionami dla ochrony przed zimnem, dwaj młodzieńcy popatrują na siebie ze skwaszonymi minami zafrasowani miernymi kondycjami w jakich się znaleźli. Od chłodu przynajmniej wybawia ich siostra Filipa, przynosząc dwa zgrzebne habity, które muszą zastąpić rycerskie suknie na czas pobytu w klasztorze. Zakonnica, która uczyniła im tę przysługę, została wyznaczona do tego zadania przez matkę Teodorę, ze względu na podeszły wiek i surowość obyczajów. Czując na sobie karcący wzrok mniszki, sir Sean i sir Gregory nabierają pewności, że ich przymusowy pobyt w klasztorze zapowiada się jeszcze ciężej niż początkowo myśleli. Szlachcice, radzi nieradzi, zabierają się za przygotowanie posłań ze słomy ale, jako że mają w tym zgoła żadne doświadczenie, idzie im to tak niezgrabnie, że niemy gospodarz wyręcza ich w tym zadaniu, z łatwością moszcząc dwa, wygodne na ile to możliwe legowiska. Tobiasz, z którym konwersacja jest możliwa, choć z racji jego kalectwa dość jednostronna, pochwalony przez McKaya za zręczność palców, unosi z uśmiechem dłoń w której posiada tylko dwa z nich. Widać, że sprawiedliwy Stwórca, doświadczając biedaka ciężkimi ułomnościami nie poskąpił mu za to pogody ducha. Klasztorny ogrodnik bełkocąc coś po swojemu częstuje rycerzy kapuścianą polewką, strugając wcześniej drewnianą łyżkę dla jednego z nich, gdyż sam posiada tylko dwie. Młodzieńcy chętnie spożywają prosty, lecz ciepły i sycący posiłek, gdyż ostatnio mieli okazję jeść kiedy jeszcze wędrowali z angielską armią. Tobiasz i sir Sean zmawiają krótki pacierz przed snem, jedynie Greyhaven, który lekce sobie waży nauki katechizmu, bez słowa owija się derką dla ochrony przed chłodem i zaczyna cicho pochrapywać.
Z objęć Morfeusza wyrywają rycerzy poszturchiwania drewnianego kostura i towarzyszące im, wypowiadane skrzekliwym głosem, wielce wobec młodzieńców niepochlebne wyrażenia. To nieubłagana siostra Filipa, wyzywając szlachciców od grzeszników, leniów i bezbożników, wzywa ich do uczestnictwa w zbliżającej się jutrzni i przy pomocy swej laski wygania bohaterów z posłań, gdyż, jak twierdzi, niemiłe Bogu jest wylegiwanie się za dnia a wschodu słońca tylko patrzeć. Przed udaniem na poranne nabożeństwo McKay poszukuje wody dla dokonania ablucji lecz ponieważ w obejściu nie ma studni, zmuszony jest zwrócić się o pomoc do Tobiasza. Ten udostępnia mu wiadro, choć jest wielce zdziwiony pańskimi fanaberiami Szkota.
W trakcie jutrzni bohaterowie po raz pierwszy mają okazję przyjrzeć się dokładnie większej ilości zakonnic i zauważają, że ich ciekawość jest odwzajemniona - co młodsze z mniszek pożerają wręcz wzrokiem rycerzy, co spotyka się z gromiącym spojrzeniem matki Teodory. W trakcie skromnego śniadania, spożywanego w refektarzu przeorysza podejmuje kroki zapobiegawcze i odseparowuje co bardziej gorącokrwiste nowicjuszki od mężczyzn sadzając przy nich apodyktyczną siostrę Filipę.
Po posiłku McKay udaje się do przełożonej zgromadzenia celem wyjaśnienia pewnych wątpliwości. Dowiaduje się, ku swej żałości, że większe zużycie drewna opałowego byłoby naruszeniem kultywowanej w zakonie cnoty wstrzemięźliwości. Matka Teodora wyjaśnia mu także, że w poświęconym Bogu miejscu nie należy myśleć o wojennych podnietach i nie udziela zgody na ćwiczenie fechtunku przez rycerzy. Zrezygnowany sir Sean dowiaduje się, że w zasadzie gościom klasztoru wolno jedynie modlić się, pomagać Tobiaszowi w pracach ogrodniczych i za zezwoleniem odwiedzać rannego Entenbacha.
Obaj towarzysze poszkodowanego korzystają z tej okazji i udają się do infirmerii. Greyhaven, który po krótkim spojrzeniu na nieprzytomnego Bawara, chyłkiem wymyka się z pomieszczenia, natyka się na jedną z zakonnic. Siostra Aniela, mimo że pozornie wypytuje o możliwość najechania Berwick przez angielskich rycerzy, myślami zdaje się krążyć wyłącznie wokół jednego z nich. Sir Gregory, chociaż dotychczas tego rodzaju sygnały odczytywał bezbłędnie, dziś zachowuje się w sposób zgoła odmienny. Szanując reguły ustanowione przez matkę Teodorę, większość uwagi poświęca przypominaniu sobie dawno wpajanych strof Horacego i Wergiliusza zamiast, wprawdzie ubranej w habit ale wciąż pełnej temperamentu, niewieście. Kres kłopotliwej dla Greyhavena i szkodliwej dla łacińskiej poezji sytuacji kładzie siostra Filipa, istny benedyktyński cerber, wyganiając młodszą zakonnicę do tkalni a rycerza do ogrodu.
Po spełnieniu dobrego uczynku wobec niedomagającego kompana, sir Gregory i sir Sean powracają do monotonnej rutyny klasztornego życia. Anglik pomaga ogrodnikowi w jego obowiązkach, odkrywając ze zdumieniem mnogość zastosowań gracy, motyki czy grabi. Szkot próbuje zabić nudę, wspinając się na taczkę, z wysokości której może nad murem obserwować jakże pasjonujący widok z rzadka odwiedzających przyklasztorne uliczki przechodniów. Wielką radość sprawia uwięzionym młodzieńcom niespodziewana, wieczorna wizyta McAleistera, który znacznie przewyższa Tobiasza w sztuce konwersacji a siostrę Filipę w wyrozumiałości. Sir Jakub przynosi rycerzom bukłak wina i kawał baraniej pieczeni a taka strawa znacznie bardziej odpowiada rycerskim podniebieniom od klasztornej owsianki i cienkiego piwa. Szkocki szlachcic podczas wieczerzy wyjaśnia swoim jeńcom, że zasięgnął języka na ich temat i zdaje sobie sprawę, iż okup za ich głowy nie przyniesie mu spodziewanej fortuny. Nie jest to jednak największe z jego zmartwień, gdyż jako doświadczony wojennik, wie, że nad Berwick wisi groźba rychłej bitwy z armią wiedzioną przez Czarnego Bękarta. W związku z tym zagrożeniem prosi pojmanych szlachciców, aby ci w ramach podzięki za rycerskie traktowanie zapewnili bezpieczeństwo jego siostrze, przełożonej klasztoru. Młodzi rycerze przychylają się do jego prośby, jednak zdają sobie sprawę z trudności takiego zadania - cóż mogliby poradzić przeciwko rozochoconym bitwą wojakom w szale plądrowania, uzbrojeni jedynie w grabie czy motyki? Przewidując taki problem, McKay prosi swego krajana, aby ten oddał im chociaż miecze, dzięki którym mogliby sprawniej bronić siebie i mniszek. Sir Jakub uznaje argumenty sir Seana i na odchodnym obiecuje dostarczyć do klasztoru oręż, który matka Teodora wyda im w razie potrzeby. Młodzi bohaterowie, żegnając się z sir Jakubem, mają wrażenie, że nie zobaczą więcej Szkota, który we właściwy rycerzowi sposób godzi podążanie za obowiązkiem ze szlachetnością obyczaju.
Kolejnego dnia w Berwick, nawet w zaciszu klasztornych murów, daje się odczuć zaniepokojenie nieuchronnym atakiem Anglików. Krążą pogłoski o zauważonych pierwszych podjazdach wroga, biedny Tobiasz opuszcza swą chatkę aby dołączyć do obrońców miasta, benedyktynki wznoszą modły, prosząc Bogurodzicę o ochronę. Rycerze, wiedząc, że Bóg pomaga przede wszystkim tym, którzy pomagają sobie sami, starają się, w miarę swych możliwości, przygotować do ochrony klasztoru i jego mieszkanek. McKay i Greyhaven po naradach z matką Teodorą, układają następujący plan - Szkot, wraz z mniszkami i rannym Entenbachem schronią się w podkuchennej piwnicy, zejście do której zamaskuje sir Gregory. Anglik pozostanie na zewnątrz i podszywając się za uczestnika bitwy, będzie przekonywał ewentualnych łupieżców, że dom zakonny został już splądrowany, w czym ma mu pomóc urządzona przez rycerzy mistyfikacja - zniszczenie sprzętów i zniesienie kosztowności do piwnicy. Na przygotowaniach do realizacji tych zamierzeń mija bohaterom cały dzień.
Korzystając z mocy nadanych przez Muzy, opuśćmy na chwilę młodych rycerzy i przenieśmy się do obozu szykujących się do bitwy Anglików. Widzimy tam dowódcę armii, Bękarta Lancastera, który w żołnierskich słowach namawia swych podkomendnych do nieokazywania litości pokonanym mieszkańcom mieszkańcom Berwick. Wyłuszcza, że srogość będzie aktem sprawiedliwości wobec łupieżców Carlisle a Bóg zawsze pochwala sprawiedliwość. Zakazuje nawet miłosierdzia wobec dziatek, przypominając, że z każdej gnidy rodzi się wesz. Słowa Bękarta rozdmuchują w żołnierzach żądzę krwi i okrucieństwa, tlące się wszak w duszy każdego człowieka od czasów grzechu pierworodnego. Nie wróży to dobrze bohaterom naszej opowieści, do których możemy już wrócić po tej krótkiej dygresji.
Niezawodnie rozpoznając odgłosy toczącej się na obrzeżach miasta bitwy, McKay i Greyhaven czynią to, co wcześniej zaplanowali. Szkot, życząc powodzenia swemu towarzyszowi broni, schodzi do ciemnej i zatłoczonej piwnicy, uzbrojony w miecz i krucyfiks z klasztornej kaplicy. Święty symbol ma stanowić ostatnią linię obrony, próbę odwołania się do sumień napastników, którzy, gdyby wszystko inne zawiodło, wdarli się, gnani żądzą, do schronienia benedyktynek. Niewiasty zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, ale podtrzymywane na duchu przez przełożoną zgromadzenia, poświęcają siły modlitwie, zamiast lamentom i płaczom.
Sir Sean z niepokojem patrzy na prześwitujące między szparami podłogi światło i nasłuchuje bezczynnie, kiedy rycerz z Greyhaven trudzi się, ledwie parę stóp wyżej, nad zamaskowaniem wejścia do piwnicznej kryjówki. Pozostawiony samemu sobie sir Gregory, rozpruwa zgromadzone w kuchni worki z rzepą, obala na podłogę kuchenny kredens, starannie pozorując ślady grabieży i bacząc przy tym aby klapa zejściowa była niewidoczna. Kiedy jest juz usatysfakcjonowany rezultatem maskarady, nie pozostaje mu nic innego niż czekanie z przygotowanym orężem na to, co przyniesie los.
Jak można było ocenić wcześniej, bitwa nie toczy się szczęśliwie dla obrońców. Odgłosy walki szybko ustępują miejsca krzykom przerażonych niewiast i dziatek, kiedy żądne krwi angielskie żołdactwo wdziera się do grodu szukając łupów, zemsty i zaspokojenia zwierzęcych chuci. Niebo zaczynają zasnuwać tłuste kłęby dymu z podpalonych domostw, w płynących rynsztokami strumieniach krwi odbijają się płomienie, trzask pękających w ogniu belek zagłusza jęki hańbionych niewiast. Z rosnącym zaniepokojeniem Greyhaven obserwuje, jak ten doczesny przedsmak Apokalipsy zbliża się w kierunku jego kryjówki. Nie mija wiele czasu, gdy drzwi do pomieszczenia otwierają się pchnięte silnym kopniakiem przez pokrytego krwią rabusia. Widząc stojącego w środku sir Gregorego, żołdak nie zastanawia się wcale tylko bezzwłocznie rusza do ataku, wydając przy tym z gardzieli zwierzęcy ryk. Rycerz broni się przed wściekłymi ciosami tamtego, wykrzykując jednocześnie, iż jest Anglikiem i próbując przemówić do rozsądku napastnika. Zanim jednak tamten się opamięta, młodzieniec krwawi już ze zranionego ramienia nie zdążywszy w porę zablokować wściekłego ciosu. Ponieważ jednak Greyhaven nie atakuje swego przeciwnika, tylko ogranicza się do obrony, cały czas wykrzykując zachęty do pojednania, szał w końcu opuszcza przybyłego żołnierza. Młodemu rycerzowi, kiedy rozmowa staje się wreszcie możliwa, udaje się wywieść w pole zbrojnego i przekonać, że skoro budynek został juz ograbiony, lepiej nie mitrężyć czasu i szukać łupów tam, gdzie jeszcze one są.
Zapewniwszy w ten sposób bezpieczeństwo skrytym w piwnicy, młodzieniec udaje się szukać w ogarniętym rzezią mieście ludzi z Morbray, którzy mogliby udzielić jemu i pozostałym pomocy. Podążając przez płonące Berwick, sir Gregory ma okazję obserwować sceny do złudzenia przypominające kościelne freski ilustrujące Piekło czy Sąd Ostateczny. W role diabłów wcielają się pokryci krwią i sadzą Anglicy, w role skazywanych na męki potępieńców - szkoccy mieszczanie. Pijani krwią żołdacy wyciągają bezbronne ofiary z domostw, odrąbują im członki, podrzynają gardła, rozbijają o mur czaszki niemowląt, hańbą niewiasty i zalewają kolejnymi galonami posoki już pełne szkarłatnego błota zaułki miasta. W tym okrutnym dziele nie widać już nawet celu wzbogacenia się, żądzę złota wyparła żądza krwi i folgowanie najbardziej barbarzyńskim instynktom. Greyhaven z trudem wstrzymuje torsje, widząc kiedy brzemienna niewiasta, której czas nieszczęśliwie nadszedł właśnie w tym momencie, zostaje poćwiartowana w trakcie połogu. Obrazy oglądane przez młodego rycerza stoją w jaskrawej sprzeczności z wpojonym mu rycerskim wychowaniem, zdać by się mogło, że dobry Bóg odwrócił swe oblicze od nieszczęsnego Berwick. Sir Gregory kroczy pośród rzezi, bezsilnie zaciskając pięści i z wściekłością myśląc o odpowiedzialnym za te okrucieństwa człowieku.
Na szczęście od ponurych myśli odrywa go spotkanie jednego ze zbrojnych Morbray, który, choć z niedowierzaniem rozpoznaje młodego szlachcica, wskazuje mu drogę do marszałka barona, sir Briana. Potężny rycerz, zdziwiony ocaleniem Greyhavena, wysłuchuje jego pobieżnej relacji i wieści o ukrywających się w piwnicy McKayu, Entenbachu i mniszkach. Obaj szlachcice udają się do klasztoru a po drodze młodszy dzieli się ze starszym swymi odczuciami co do obserwowanej rzezi. Z wyraźnym ociąganiem sir Brian przebąkuje coś o okrucieństwach wojny i politycznych koniecznościach ale widać, że jest zakłopotany zbrodniami, w których, choćby biernie, musi uczestniczyć. Po przybyciu na miejsce de Bois-Gilbert przegania rozsiadłych w kuchni paru żołnierzy, którzy posilając się zagrabionym jadłem i trunkami tuż nad głowami ukrywających, przyprawiali o palpitacje serca przerażone benedyktynki z piwnicy. Jako że miejsce ukrycia do tej pory znakomicie zdało egzamin, przez podłogowe szpary marszałek Morbray instruuje McKaya aby poczekali do wieczora a gdy już sytuacja się uspokoi, mniszki, pod osłoną ciemności, będą mogły wymknąć się ze splądrowanego miasta. Młodzi rycerze stosują się do tej rady i po zmroku wypuszczają z kryjówki ocalone dzięki ich staraniom zakonnice. W ramach wdzięczności, matka Teodora daje im trochę srebra z klasztornej szkatuły a, niezamożni wszak, szlachcice nie wzbraniają się zbyt usilnie przed przyjęciem tej gratyfikacji, zapewniając jednocześnie, że nie jest ona konieczna.
Po wykonaniu tej misji, obaj młodzieńcy, w towarzystwie wciąż nieprzytomnego Entenbacha, udają się do gospody, którą ich senior zajął na swoją kwaterę. Baron Hugo nie okazuje szczególnej radości na ich widok - zbrojni, okaleczeni lecz ocaleni z niedawnej potyczki, zdążyli poinformować pana Morbray o niefrasobliwości młodych rycerzy, która sporo kosztowała ich seniora. Oszczędza im jednak publicznych połajanek, zapewne w nadziei, że poniesiona porażka była wystarczającą nauką i nie popełnią więcej takich błędów. Obaj starają się odbudować siły, gdyż, jak się okaże, nazajutrz wojenna konieczność każe im ruszać w dalszą drogę. Jako że elementy rycerskiego ekwipunku stracili na rzecz sir McAleistera, upraszają barona o użyczenie wierzchowców a zbroje kompletują z niezrabowanych elementów opancerzenia poległych. Mają też okazję poznać nowego rycerza w poczcie Morbray - jest nim Marc Beaumont, szlachcic do niedawna służący Lancasterom, który w ramach współpracy obu wielmożów przyłącza się do dworu barona.
Podczas pogawędek przy wieczerzy wychodzi na jaw, że główną misją sir Beaumonta jest eskortowanie córki barona, Izabeli, do wyswatanego jej oblubieńca - Roberta Lancastera. Ta wieść budzi oczywiście zainteresowanie McKaya, który natychmiast zaczyna indagować sir Marca. Anglik, który być może nie jest do końca świadom przeszłych wydarzeń, nie ukrywa przed sir Seanem tego co wie, chociaż prawdę mówiąc, wie niewiele. Ma po prostu być do dyspozycji władcy Morbray i w stosownym czasie zawieźć pannę na ślub. Nowy rycerz próbuje się odnaleźć w towarzystwie, chociaż nie pomaga mu w tym ani niechęć McKaya, poruszonego zadaniem Beaumonta, ani wrodzona rezerwa Greyhavena.
Na zadzierzganie nowych przyjaźni nie ma zbyt wiele czasu, gdyż nazajutrz regiment Czarnego Bękarta, dzielni pogromcy Berwick, wyrusza dalej w głąb Szkocji. Młodzieńcy nie prezentują się tak okazale, jak na początku tej wyprawy - nieszczęsna porażka odcisnęła na nich swe piętno. Stracili swe cenne zbroje a naprędce klecone pancerze nie zapewniają ani takiej ochrony, ani, tym bardziej, nie są tak znakomitego wyglądu. Również pożyczone wierzchowce, Łysek i Kasztanek, nie są tak posłuszne jak Bachus i Wisienka - co rusz boczą się i szarpią łbami wodze, utrudniając jeźdźcom powodowanie nimi. Oprócz strat przeliczalnych na srebro, ucierpiała też reputacja Seana i Gregorego - sir Brian z rozczarowaniem tłumaczy im jakie działania winni podjąć, z twarzy sir Lancelota nie schodzi kpiący uśmieszek a usta sir Guya są zaciśnięte w sposób bardziej pogardliwy niż zwykle. Młodzi rycerze nie tracą jednak animuszu - udało im się uniknąć znacznie poważniejszych kłopotów, jedynie Entenbach, wciąż pogrążony w niemocy, podróżuje na wozie, pojękując tylko czasem o piwo.
Angielskie wojsko szybkim marszem dociera do Glasgow, gdzie łączy się z głównymi siłami pod wodzą króla Edwarda. Połączone armie ruszają na północ, celem wydania bitwy Johnowi Balliolowi i rozstrzygnięcia w boju o koronie Szkocji. Po kilku dniach zwiadowcy donoszą o spostrzeżeniu nieprzyjaciela. Na rozległej równinie król rozstawia swe wojska, przygotowując się do boju. Sam monarcha dowodzi centrum formacji, za prawe skrzydło odpowiada hrabia York a hufiec Morbray, wraz z resztą popleczników Lancasterów, staje po lewicy Jego Wysokości. Sir Brian instruuje młodych rycerzy co do ich roli w czasie bitwy - podczas gdy Bois-Gilbert, Gisbourne i Locksley będą prowadzić atak morbrayskich rycerzy, Greyhaven, McKay, Beaumont i sir Arthur będą strzec bezpieczeństwa barona, jadącego w drugim szeregu. Mimo starannego wyszkolenia, które odebrali, pierwsza wielka bitwa w jakiej mają wziąć udział, budzi zrozumiałą ekscytację młodzieńców. Rankiem, gdy już staje się dostatecznie jasno, po przeciwległej stronie równiny spomiędzy wzgórz wysypują się szkockie szeregi. Doświadczone oko marszałka Morbray natychmiast wyławia niedostatki sił przeciwnika - zbyt mała ilość łuczników i konnych stawia Szkotów w zdecydowanie gorszej sytuacji od Anglików, mimo porównywalnej liczebności. W szeregach wojsk króla Edwarda daje się wprawdzie słyszeć zapytania o obecność Szkotów wiernych Bruce'owi, który jak dotąd nie raczył się stawić na polu bitwy o swoją koronę ale nie ma to większego znaczenia - bój rozpocznie się lada chwila.
Na przekazywany przez heroldów znak, przed czoło angielskiej armii występują trzy setki walijskich łuczników, którzy jak jeden mąż napinają cięciwy i wypuszczają w kierunku wroga chmurę strzał. Jeszcze zanim pierwsze pociski zbiorą swe krwawe żniwo, trzysta cięciw napina się ponownie. I ponownie, i ponownie... Nawet z odległości setek stóp jakie dzielą obie armie, daje się słychać jęki umierających i okaleczonych, gdy grad pierzastych zwiastunów śmierci spada na szeregi Szkotów. Skoro tylko Walijczycy wyczerpują zapas strzał, wzdłuż szeregu rycerstwa przebiega polecenie przygotowania się do szarży.
Linia ciężkiej konnicy, wśród niej nasi bohaterowie, rusza w kierunku wroga. Ruszają powoli, jednak z każdym krokiem ciężkie, rycerskie rumaki nabierają tempa. Werbel wybijany przez kopyta przyspiesza, aż zamiast poszczególnych uderzeń na polu bitwy słychać ciągły, głuchy grzmot. Dla młodych rycerzy, którzy jadą w głębi szarżującej formacji, pierwszym sygnałem starcia z nieprzyjacielem są okrzyki bólu trafionych i widok ciał odrzucanych pędem wierzchowców rycerzy jadących na czele. Posłuszni wydanym rozkazom sir Briana młodzi rycerze skupiają się na obronie barona Hugona i przy użyciu kopii i mieczy eliminują tych wrogów, którym udało się przeżyć śmiercionośny najazd pierwszych szeregów. Kiedy zdać by się mogło, że angielskie rycerstwo zapewni zwycięstwo swemu królowi, bystrooki Greyhaven zauważa nadciągające z flanki zagrożenie. To szkoccy jeźdźcy, zdając sobie sprawę z niemożności sprostania we frontalnym starciu swym adwersarzom, oskrzydlającym manewrem próbują zmienić rezultat bitwy na korzyść Johna Balliola. Sir Gregory krzykami zwraca uwagę swych towarzyszy i sam zwraca konia w kierunku przeciwników bardziej wymagających od dotychczasowych plebejów. Pokonanie w boju szkockiego szlachcica i wzięcie takiego do niewoli, pozwoliłoby Anglikowi powetować poniesione niedawno straty z nawiązką. Niestety wojenny los nie uśmiecha się ani do sir Gregorego ani do jego towarzyszy, choć żaden nie odnosi też poważniejszej szkody. Kiedy szczupły oddział szkockiej kawalerii ulega w końcu przeważającym siłom angielskiej szlachty, okazuje się, że w trakcie bitewnego zamieszania w kłopoty wpadł sir Arthur Fitzmorbray. Syn barona został strącony przez jednego ze Szkotów z konia i teraz, oszołomiony upadkiem musi stawiać czoła kilku atakującym go piechurom. Widząc w jakich opałach znalazł się ich towarzysz, pozostali rycerze z Morbray pospieszają mu na ratunek. O ile dla zrzuconego z siodła i ogłuszonego upadkiem rycerza, kilku plebejskich wojowników może stanowić poważne zagrożenie, to siedzący w kulbakach, w pełni sprawni szlachcice bez trudu rozganiają tłukących w zbroję sir Arthura Szkotów. Kiedy już zakończą z nimi rozprawę, orientują się ze był to dla nich ostatni akcent tej bitwy, gdyż armia Balliola jest w rozsypce.
Anglicy wiwatują na cześć swego monarchy, który, rozpoznawalny dzięki przytwierdzonej do hełmu koronie ze złotej blachy, jedzie między swymi rycerzami, pozdrawiając ich uniesioną dłonią. Niektórym ze zwycięzców udało się pojmać wrogich szlachciców, co z pewnością zapewni zarobek w postaci sowitego okupu. Atmosfera tryumfu zostaje zmącona przybyciem kolejnej armii na pole bitwy. Nadciągnęły oto wojska Roberta Bruce'a, spóźnionego na bitwę, w której stawką była jego korona. Król Edward nie daje jednak poznać po sobie irytacji i wita swego sojusznika serdecznie, pogrążając się w rozmowie z nim.
W tym momencie pożegnamy się z miłymi nam rycerzami i przestaniemy śledzić ich przygody ale zapewniam wszystkich, że nie na długo...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Unas
Something Rotten



Dołączył: 28 Lut 2008
Posty: 417
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Skąd: Tiffauges

PostWysłany: Śro 22:14, 11 Mar 2015    Temat postu:

Ogłaszając oficjalnie!
Entenbach wraca!
Zaktualizowany!




Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Unas dnia Czw 19:25, 12 Mar 2015, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mariusz
Defragmentator



Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 960
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Cloudy Sky

PostWysłany: Śro 22:31, 11 Mar 2015    Temat postu:

Proszę, jakież piękne świadectwo wielkości i miłosierdzia Pana: Sean wymodlił Entenbachowi powrót do zdrowia:-)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Azuria Strona Główna -> Sesje / Kampania Rycerska Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 2 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin